Rok 1984 – to były czasy! A dziś to nawet proli już nie ma. Wszystko czyste i zrozumiałe, wyjaśnione i zaakceptowane. Wszystko pod miękką kontrolą. Nie ma głupców i nieuków – są osoby, które nie dostały szans edukacyjnych. Nie ma biedoty – są osoby o niskich dochodach. Nie ma bandytów – są tylko sprawcy przestępstw. Mamy jeszcze pewne „patologie”, ale generalnie jest cacy. Gdybyż to była tylko stara poczciwa obłuda, z jej głupimi eufemizmami. Niestety, sprawa jest poważniejsza. Nadciąga nowa epoka. Epoka lodowcowa ducha. Nadchodzi z północy i wdziera się białymi jęzorami aż po Morze Śródziemne, aż po Zatokę Meksykańską.
Stajemy się niewidzialni. Wszystko rozumiejący postęp glajszachtuje i sterylizuje. Płaszczymy się pod nim jak zagłaskane koty. Sartre miał jeszcze mdłości, a my już chyba zwymiotowaliśmy, bo nie czujemy nic. Nasza codzienność staje się tak dosłowna i poprawna, że uszła z niej cała ludzkość człowieka. Natrętny filister-technokrata wszędzie zapala światło, a każde szaleństwo posyła na kozetkę lub do modnej galerii. Usłużny rynek wszystko miele, a stosowne instytucje na wszystko znajdują słowo i procedurę. Wolny od uprzedzeń, bezpruderyjny Moloch nie pozwoli, byśmy zrobili sobie krzywdę. Dopatrzy nas i w łóżku, i w kiblu.
Oto i nowa „epoka klasyczna”. Epoka równości i jawności. Wierząca w Wielki Dialog, który uchroni nas przed wojną. Z sercem na dłoni, perwersyjnie skrywa przed nami swój własny potencjał przemocy. Jak wiatry nad tundrą zrywa się ta przemoc, to tu, to tam, w bezładnym terrorze. Strzały na wyspie Utoya żądały bolesnej realności w naszym odcieleśnionym świecie.