Ostatnim wysiłkiem Guział zgolił jeszcze brodę i wąsy, ale nic to nie pomogło. Nikt już się nim nie interesuje. Nawet gdyby sobie zrobił irokeza i tatuaż na twarzy. Bo na wojnie pojedynczy ciura obozowy się nie liczy. Na jakiej wojnie? – ktoś zapyta. Na tej uczciwej wojnie o „naprawę Rzeczypospolitej i zmiany w całym kraju” – jak ją zapowiedział prezes PiS. Guział naiwnie myślał, że w referendum chodzi o Warszawę, a tu orły na sztandarach i amaranty zapięte pod szyją. Zabrzmiała trąbka wzywająca do boju: 13 października idziemy na walkę z przeciwnikiem – zakrzyknął rzecznik PiS. Kto jest przeciwnikiem? Każdy, kto nie uważa prezydent Hanny Gronkiewicz-Waltz za nieroba i społeczno-politycznego szkodnika. Ja właśnie nie uważam, więc nie pędźcie mnie na referendum, szafując hasłami, że to obywatelski obowiązek i najwyższa forma demokracji. Zostanę w domu z szacunku dla demokracji właśnie. Przepisy referendum są bowiem tak sformułowane, że niewzięcie w nim udziału też jest ważnym głosem.
Owszem, przyznaję, że do tej pory pani prezydent nie była zbyt wylewna w kontaktach z mieszkańcami, co teraz próbuje gorączkowo nadrabiać. Wygląda to trochę tak, jakby kręciła trzy i pół salta ze śrubą i współczynnikiem trudności 4,8. O 5 rano częstuje kawą w metrze, wprowadza personalne zmiany nie tylko w wywózce śmieci, ale i w kulturze – dotąd mocno lekceważonej, zapowiada remonty i linie tramwajowe. Doszło do tego, że premier Tusk, zapewne zaskoczony taką aktywnością, postanowił dorzucić parę miliardów na szybsze zbudowanie warszawskiej obwodnicy. Jak się przełoży pieniądze z kieszeni do kieszeni, to przynajmniej jest jakiś ruch. A o to głównie chodzi.
Niezły ruch panuje jednak przede wszystkim w obozie PiS.