[Artykuł został opublikowany w POLITYCE 28 października 2013 roku]
Joanna Cieśla: – Czy dla wyznawców teorii spiskowych są jakieś granice – kompromitacji, niesmaku, absurdu – za którymi ich wiara zaczyna się chwiać?
Elżbieta Zdankiewicz-Ścigała: – Teoria spiskowa pojawia się po coś. Sytuacja nagła i tragiczna, a taką była katastrofa smoleńska, wywołuje w ludziach stan szoku i bezradności. Część osób daje sobie prawo do takich odczuć, godzi się z tym, że pewnych rzeczy nie jest się w stanie przewidzieć i skontrolować. Przyjmuje do wiadomości wyjaśnienia racjonalne – że zdarzył się wypadek, splot wielu okoliczności. Natomiast gdy ktoś nie chce się zgodzić na bezradność, przerażenie, brak sprawstwa – może jedynie stworzyć teorię, która jego zdaniem trafnie wyjaśnia, co się zdarzyło. Daje to iluzję kontroli nad rzeczywistością i ma pewien atrakcyjny skutek uboczny. Budując teorię spisku, przyjmując pozycję kogoś, kto doznał głębszego wglądu w naturę rzeczy, człowiek przypisuje sobie atrybuty wyjątkowości. Tendencje do takich reakcji mają osoby czy grupy żyjące z silnym poczuciem lęku, które nie byłyby w stanie unieść dodatkowej dawki tej emocji. Redukują ją za pomocą teorii spisku.
Wyznawcy religii smoleńskiej to nie tylko ci, którzy stracili kogoś bliskiego i z tego powodu bardzo cierpią, ale przede wszystkim postronne osoby.
Postronne, ale ich wspólną cechą jest zwykle specyficzne poczucie tożsamości narodowej – identyfikują się z prototypowymi cechami tzw. prawdziwego Polaka. Chodzi między innymi o przywiązanie do katolickich wartości, silne poczucie nieufności wobec Rosjan i Niemców. W to poczucie tożsamości wpisuje się też mocna potrzeba więzi z własną grupą.