Sejm na najbliższym posiedzeniu rozstrzygnie, czy odbędzie się referendum, które – gdyby poszło po myśli organizatorów – wysadziłoby w powietrze ustrój edukacyjny państwa. Zablokowałoby obowiązek szkolny dla sześciolatków. Zniosłoby obowiązek przedszkolny dla pięciolatków. Zniknęłyby gimnazja. Oprócz niejasnego żądania „pełnego kursu historii” jest równie nieprecyzyjne, choć brzmiące szlachetnie, „ustawowe powstrzymanie procesu likwidacji publicznych szkół i przedszkoli”.
Ofiarą plebiscytu byłby premier Donald Tusk, nic więc dziwnego, że opozycja z radością pomysł poprze. Nawet Leszek Miller tym razem nie pomoże premierowi. Pod wnioskiem o referendum podpisało się prawie milion osób, hasło „Ratujmy maluchy” chwyciło, więc przed koalicją – liczącą dziś 232 posłów – trudne zadanie. Zwłaszcza że kilku posłów PSL, ku irytacji szefa klubu Jana Burego, zapowiedziało, że referendum poprze. Zdecyduje zapewne kilka głosów.
Jak wygląda ścieżka do referendum edukacyjnego? Nawet gdyby podpisów pod wnioskiem było 30 mln, to i tak o tym, czy przeprowadzić plebiscyt, zdecyduje Sejm. Stosowna uchwała musi zebrać bezwzględną większość głosów, czyli głosów „za” musi być więcej niż „przeciw” i wstrzymujących się. Referendum musi się odbyć w ciągu 90 dni od uchwały o jego przeprowadzeniu; Sejm nie może zmienić merytorycznego zakresu pytań, a głosowanie może się odbyć w ciągu jednego lub dwóch dni.
Ustawa gwarantuje partiom darmowy czas antenowy w TVP i Polskim Radiu w kampanii referendalnej – rzecz bezcenna przed eurowyborami.
Referendum będzie wiążące, jeśli frekwencja przekroczy 50 proc. Załóżmy, że tak się stanie i że większość głosujących będzie za likwidacją gimnazjów.