Każdy, kto widział obchody Dnia Niepodległości w Stanach Zjednoczonych czy święta narodowego we Francji, musi dostrzegać różnicę pomiędzy atmosferą tamtych uroczystości a polskim świętowaniem rocznicy odzyskania niepodległości. Może to także kwestia pory roku: amerykańskie i francuskie obchody przypadają na lato, polskie zaś na listopadowe szarugi, niedługo po refleksyjnym Święcie Zmarłych, będąc w jakiejś mierze jego przedłużeniem. Ale nie to jest decydujące.
Świętowanie odrodzenia państwa, nowego początku i nowych czasów powinno być z natury demonstracją optymizmu i pojednania, a przebiega w otoczce martyrologii, przygnębiających wzajemnych oskarżeń i licytacji, kto jest lepszym patriotą. Bo obchodzi się niby odzyskanie niezawisłego państwa w 1918 r., ale w wyraźnym tle – a czasami może nawet na pierwszym planie – jest to drugie odrodzenie, z 1989 r., które nie ma osobnego święta, bo obchody 4 czerwca, mimo prób, jak dotąd się powszechnie nie przyjęły.
(…)
Prawica wyraźnie obchodzi 11 listopada „przeciw”, jako jeszcze jeden dzień protestu. To święto ma być wyrzutem sumienia dla tych, którzy po 1989 r. sprzeniewierzyli interes narodowy, oddali część suwerenności Brukseli, Niemcom i Rosji, pozwolili na degradację państwa, które stało się krajem taniej siły roboczej i montowni.
W tle prawicowych obchodów niepodległości pobrzmiewa „Ojczyznę wolną racz nam wrócić, Panie…”. Jest w tym podtekst, że prawica, obchodząc rocznicę 1918 r., czeka zarazem na nową, prawdziwą niepodległość, która nastąpi dopiero wtedy, kiedy…
Cały artykuł Mariusza Janickiego i Wiesława Władyki w najnowszym numerze POLITYKI – dostępnym w kioskach, w wydaniach na iPadzie, Kindle i w Polityce Cyfrowej!