Święte prawo demokracji, że każdy ma prawo do głoszenia poglądów i do zgromadzeń, posiada jednak ograniczenia. Podstawowe wynika z ustawy, a konkretnie z art. 8 punkt 2, który mówi, że właściwy organ może zakazać zgromadzenia publicznego, jeżeli jego odbycie „może zagrażać życiu lub zdrowiu ludzi albo mieniu w znacznych rozmiarach”. Władze Warszawy mając doświadczenia z poprzednich występów narodowców w stolicy z okazji 11 listopada, mogły skorzystać z tego zapisu i odmówić zgody na przemarsz. Zgodziły się, być może, ufając w zapewnienia organizatorów, że sami dopilnują porządku. Nie dopilnowali.
Po raz kolejny narodowcy używają podobnych argumentów: to nie nasi ludzie podpalali i wdawali się w bijatyki, policja była nieudolna, pojawili się prowokatorzy, prawdopodobnie policjanci przebrani za bandytów. Panowie patrioci! Organizator, czy tego chce, czy nie, bierze odpowiedzialność za wszystkich uczestników zgromadzenia. Chuligani (bandyci?) brali udział w marszu, oddalali się, by napaść na squoty, podpalić tęczę na pl. Zbawiciela, czy spalić budkę strażniczą na terenie ambasady rosyjskiej, po czym wracali do szeregu. Byli wasi, czy ich - to nie ma znaczenia.
Policja dała sobie radę. Kiedy władze stolicy rozwiązały marsz, funkcjonariusze w miarę sprawnie uniemożliwili jego kontynuację. Nie jest prawdą, że policjanci nie powinni dopuścić do przemieszczenia się manifestantów na teren Agrykoli. Tam odbywało się drugie zgromadzenie z osobnym pozwoleniem – tego magistrat nie rozwiązał. Rzecz jasna, będą trwały dyskusje, czy policja dała plamę, nie reagując w porę na atak bandziorów na dwa squoty, albo nie zabezpieczając ambasady, ale kiedy ma się do czynienia z przemieszczającym się kilkudziesięciotysięcznym tłumem trudno nad wszystkim zapanować.