Wreszcie. Wreszcie skończył się ten serial trwający od lutego, gdy premier wyemitował pierwszy odcinek z zapowiedzią rekonstrukcji rządu. I potem napięcie rosło, a koniec serialu się nie przybliżał, ciągle przesuwany w czasie. Ściśle mówiąc rosło napięcie wśród ministrów, bo publiczność coraz bardziej ostentacyjnie ziewała.
Rzecz w tym, że owo oczekiwanie na wielki przełom i jakiś nowy początek, zwłaszcza wśród zwolenników Donalda Tuska, rodziło przekonanie, że ho, ho zmiany będą rewolucyjne, niezwykle spektakularne, że zatrzymają narastający kryzys zaufania społecznego i spadek poparcia wyborczego. I w tym sensie dobrze, że się ten serial zakończył, bo jak się okazuje scenariusz nie miał już od dłuższego czasu jakiekolwiek wyjątkowo szczęśliwego zakończenia (gdyż, jak mówiły wiewiórki, Tuskowi nie udawało się skaptować do współpracy rządowej wielu osobistości).
I prawda, można by przyjąć tę rekonstrukcję „normalnie”, jako kolejną jakąś tam zmianę w rządzie, nie pierwszą i nie ostatnią. W końcu sam Donald Tusk zdążył jako premier zmienić wcześniej i niejako po drodze już ponad dwudziestu ministrów. I chwilę to pokomentować, a potem rezultaty ocenić po jakimś czasie. A teraz, właśnie z powodu narosłych oczekiwań, ta roszada czytana jest i powinna być czytana jako deklaracja o głębszym sensie, jako wskazanie kierunku rządzenia na ostatnie dwa lata kadencji.
I niestety, nic jasnego nie widać, można co najwyżej czytać ze znaków na wodzie. Zwłaszcza, że premier prezentując nowych ministrów wypowiedział kilka ogólnikowych i znanych od dawna słów - o najważniejszym celu polityki w przód, czyli o właściwym i trafionym wykorzystaniu pieniędzy, które napłyną w drugiej transzy do Polski z Brukseli.
Główna księgowa od tych pieniędzy, czyli Elżbieta Bieńkowska nie tylko, że została wicepremierem, ale jeszcze dostała we władztwo ministerstwo po byłym ministrze Nowaku.