Kierowcy sami są sobie winni. Gdyby nie burza wokół lokalizacji fotoradarów, NIK pewnie tak szybko nie wybrałby się na kontrolę do Centrum Automatycznego Nadzoru nad Ruchem Drogowym (CANARD). A tak przyszli i znaleźli. Kontrolerzy mieli sprawdzić, czy fotoradarów nie ustawiono w bezsensownych miejscach, jak sugerowali oburzeni kierowcy. Wyszło na to, że nie. Ale kontrolerzy przejrzeli również ustawienia, przy których wyzwalane były migawki fotoradarów. Okazało się, że odpowiedzialni za system są niezwykle łaskawi: większość z 300 fotoradarów łapała tylko tych, którzy jechali co najmniej 26 km/h szybciej, niż pozwalały na to przepisy. Tolerancja CANARD nie była jednak aktem miłosierdzia, lecz rozpaczy.
Jak można przeczytać w raporcie NIK, z szacunków CANARD „wynika, iż rejestrowanie wszystkich wykroczeń od 11 km/h powyżej dopuszczalnego limitu prędkości spowodowałoby wzrost liczby procedowanych spraw o 200 proc., co przy obecnych zasobach i możliwościach technicznych doprowadziłoby do całkowitego paraliżu CANARD”. Mówiąc wprost, za mało ludzi, za dużo pracy. Według wstępnych założeń w CANARD miało pracować 300, a nie 200 osób.
NIK nie przyjął tłumaczenia, że nadzorujący system mogą arbitralnie ustalać, przy jakim przekroczeniu prędkości fotoradar robi zdjęcie. Ale wcale nie jest pewne, że system zostanie szybko przeskalowany. – W zaleceniach pokontrolnych nie ma jednoznacznego stwierdzenia, że próg wyzwolenia zdjęć należy obniżyć do pułapu 11 km/h – mówi Marcin Flieger, szef CANARD. – Zapisano jedynie, że należy dążyć do „zapewnienia pełnej wydajności systemu” i właśnie w tym kierunku zmierzamy.