Od paru tygodni prasa przypomina, że mija 50 lat, odkąd Beatlesi podbili Stany Zjednoczone. Wtedy robiło się to błyskawicznie, paroma hitami. Francuski duet Daft Punk pracował na tak wielki sukces w Ameryce 17 lat – tyle czasu minęło od ich pierwszej płyty „Homework”, już wtedy świetnie przyjmowanej w Europie. Dziś ze Staples Center w Los Angeles wyjeżdżali z czterema statuetkami w najważniejszych kategoriach (m.in. Nagranie roku i Album roku), a ich zespół inżynierów dźwięku – z nagrodą za najlepiej zrealizowany album pod względem technicznym. Opłaciło się pójść tropem wielkich produkcji amerykańskiej muzyki pop sprzed dekad, zatrudnić muzyków i członków ekipy technicznej, którzy pracowali przy płytach Steviego Wondera, Chic czy Michaela Jacksona. Opłaciło się też wskrzesić rzemiosło wykonawcze lat 70. i 80. Demonstracją tego ludzkiego wymiaru muzyki zespołu utożsamianego dotąd z wizerunkami robotów, syntezatorami i elektroniką był występ na Grammy – z towarzyszącym Francuzom na płycie Pharrellem Williamsem oraz ich wielkim idolem Steviem Wonderem. Występ na luzie i z zupełnie nową wersją piosenki „Get Lucky”. Przepiękny hołd, jaki amerykańskiej muzyce mogli z takim wdziękiem złożyć chyba tylko Europejczycy. Dla pełni obrazu: specjalną nagrodę za całokształt pracy artystycznej w tym roku odebrała niemiecka formacja Kraftwerk – pionierzy elektronicznej muzyki pop.
Macklemore & Ryan Lewis – inni wielcy zwycięzcy tegorocznych Grammy – skradli z kolei afroamerykańskim gwiazdom statuetkę za najlepszy album, najlepszy utwór i najlepsze wykonanie w dziedzinie rapu, dodając jeszcze do tego nagrodę za najlepszy debiut. To też spora niespodzianka. Mniejszą są już nagrody dla Justina Timberlake’a czy znakomitej popowej debiutantki Lorde z Nowej Zelandii. Choć fakt, że ta ostatnia wśród pokonanych zostawiła Katy Perry czy Bruno Marsa być może sygnalizuje jakąś lekką zmianę kierunku w wyborach bardzo schlebiającej masowym gustom akademii przyznającej nagrody amerykańskiego przemysłu muzycznego.
My możemy się cieszyć z bardzo trudnego osiągnięcia – odebraliśmy nagrodę w jednej z bardzo zamerykanizowanych kategorii jazzowych. Przyznana została płycie „Night In Calisia” nagranej przez często ostatnio pojawiającego się w Polsce amerykańskiego trębacza Randy’ego Breckera ze świetną orkiestrą Filharmonii Kaliskiej i triem Włodka Pawlika, kompozytorem tej jazzowej suity. U nas płyta została wydana jeszcze w 2012 roku. To nie pierwsze nagranie Pawlika z Breckerem, ale to pierwszy polski jazzman z nagrodą Grammy i – miejmy nadzieję – tylko zapowiedź tego, co przyniosą kolejne lata. Bo mamy do zaoferowania jeszcze więcej, a na sukcesy w tej dziedzinie w Ameryce trzeba pracować – jak widać – dłużej nawet niż wzmiankowane 17 lat.
Grammy – wręczane w tym roku po raz 56. – to muzyczny odpowiednik Oscarów. Żeby sobie uświadomić wagę wydarzenia, trzeba by teraz sobie wyobrazić, co by się działo, gdyby Oscary w tylu ważnych kategoriach dostali przybysze z Europy. Pharrell Williams – robiący na gali Grammy za porte-parole przebranych w białe uniformy i hełmy członków duetu Daft Punk – rzucił ze sceny, że „teraz Francja powinna być z nich dumna”. Polacy też mają powody do dumy.