Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Honorowi krwiodawcy

Patriotyzm Polaków: wojujący czy obrzędowy?

Patriotyzm prawicowy ma być nasączony krwią i zaświadczony ofiarami, sponiewieranego militarnie i politycznie, ale zawsze dumnego i honornego narodu. Patriotyzm prawicowy ma być nasączony krwią i zaświadczony ofiarami, sponiewieranego militarnie i politycznie, ale zawsze dumnego i honornego narodu. Agnieszka Chmielewska/Studio Warszawa Tattoo / Corbis
Niewielu Polaków, według badań, zdecydowałoby się oddać dla obrony kraju zdrowie lub życie. Oczywiście to niskie morale narodu jest według prawicy winą Tuska. Problem w tym, że tych naprawdę zdeklarowanych obrońców ojczyzny jest znacznie mniej niż nawet wyborców PiS.
Mirosław Gryń/Polityka

Poczucie, że agresja Rosji wobec Ukrainy realnie wystawia na szwank bezpieczeństwo Polski, wzmaga patriotyczne napięcie, przynajmniej u prawicowych polityków i publicystów. A tu okazało się, że większość Polaków ankietowanych przez MillwardBrown SA dla TVN24 nie jest gotowa do poświęceń dla kraju, 49 proc. (zdecydowanie nie – 21 proc.), przy 43 proc. tych, którzy godzą się z ryzykiem utraty życia i zdrowia na rzecz ojczyzny (zdecydowanie tak – tylko 17 proc.). Te odpowiedzi są powiązane z innymi deklaracjami. Polacy w 54 proc. nie akceptowaliby udziału polskich sił zbrojnych w obronie integralności terytorialnej Ukrainy (39 proc. byłoby za), ale ufaliby, że sojusznicy z NATO wywiązaliby się wobec Polski ze swych zobowiązań obronnych (49 proc. przy 41 proc. nieufnych). Zakładają więc, że wyłącznie Sojusz miałby szansę prowadzić wojnę o Ukrainę i że nie uchyliłby się od niej w razie najwyższej konieczności.

Trzeba oczywiście ostrożnie podchodzić do tych wyników, niemniej pokazują pewne nastawienia społeczne, są przynajmniej zapisem świadomości. W licznych dyskusjach na internetowych forach, jakie pojawiły się po publikacji wyników badań, młodzi ludzie tłumaczyli swoje własne postawy. Jedni twierdzili, że nie pójdą na wojnę, bo nie mają żadnego doświadczenia bojowego, nie mieli broni w ręku, nie czują się na siłach fizycznie, żyją w innym świecie i strzelania nie potrafią sobie wyobrazić. Przeraża ich sama świadomość, że mogliby w każdej chwili zostać zabici. Bardzo często pojawiała się deklaracja, że stanęliby tylko w obronie rodziny, ale już niczego innego, bo to abstrakcja, a życie jest biologicznym konkretem. „Jeśli w wypadku wojny moi bliscy byliby bezpieczni gdzieś za granicą, a ja (…) miałbym walczyć za ziemię, domy, lasy i pola, to przykro mi bardzo, ale przy pierwszej okazji zwiałbym… Jeśli ktoś uważa, że warto ginąć za rozłożenie słupków przy granicach, to powodzenia mu życzę” – napisał jeden z blogerów.

Wielu dyskutantów uważało, że w dzisiejszych warunkach wojennych, gdzie dominuje atak powietrzny, byliby tylko mięsem armatnim. Poza tym, jeśli kiedyś młodzi mężczyźni unikali jak zarazy powszechnego poboru, dlaczego dzisiaj mieliby deklarować, że ochoczo pójdą na wojnę? – pytano na forach. Pojawiały się w dyskusjach także jednoznaczne nastroje pacyfistyczne, niezgoda na wszelkie zabijanie, stwierdzenia, że życie ludzkie jest bezcenne, niepowtarzalne i niewymienialne na inne wartości, takie jak terytorium czy suwerenność.

Wreszcie istotnym motywem był wątek polityczny. Jedni uważali za absurd umieranie za palącego cygara Tuska, Sikorskiego czy „prezydęta” Komorowskiego, a drudzy jako równy nonsens traktowali poświęcenie życia za kraj Kaczyńskiego, Hofmana czy Brudzińskiego. Państwo zostało tak mocno skojarzone z partyjną własnością, że straciło walor uniwersalnej wartości, za którą warto umierać bez względu na to, kto jest akurat premierem czy prezydentem.

Zagrożone morale

Nie powinno to wszystko specjalnie dziwić, kiedy przeczyta się wyniki innego sondażu: w 2008 r. CBOS zadał respondentom otwarte pytanie, jak rozumieją patriotyzm. Otóż dla 23 proc. była to „miłość do ojczyzny”, a dla 15 proc. – „poczucie więzi z krajem, przywiązanie do ojczyzny”. Ale już postulat „poświęcania się dla kraju” sformułowało tylko 5 proc. badanych, „walkę w obronie kraju w sytuacji wojny” – 11 proc. To wyraźnie mniej niż te 17 proc. z najnowszego badania, może więc rządy Tuska nie były aż tak „niepatriotyczne”? Notabene na „kultywowanie tradycji i świadomość historyczną” wskazało 7 proc., ale już na „płacenie podatków” mikroskopijne 0,2 proc., tyle samo na „służbę wojskową”; na „bycie porządnym obywatelem” – 1 proc.

Może to wskazywać na to, że polski patriotyzm przypomina trochę polski katolicyzm – jest bardziej obrzędowy, deklaratywny, zewnętrzny, opiera się bardziej na tradycji i symbolach, niż przejawia w realnych postawach. Widać to choćby po tym, że w przypadku innego, zamkniętego już pytania, „czy patriotyzm polega na…”, odpowiedź „gotowość do walki i oddania życia za ojczyznę” wskazało aż 90 proc. badanych. Ale to było pytanie abstrakcyjne, teoretyczne.

Wyniki sondażu MB zainspirowały Jarosława Kaczyńskiego do wypowiedzenia podczas debaty sejmowej poświęconej sytuacji na Ukrainie słów, które poruszyły opinię publiczną: „nawet najnowocześniejsza armia bez gotowych do walki żołnierzy jest niewiele warta (…) powinniśmy mieć nowoczesną armię, ale powinniśmy mieć także żołnierzy, którzy są gotowi poświęcać się dla ojczyzny”. Po słowach Jarosława Kaczyńskiego wypowiedzianych na Wiejskiej sypnęły się kolejne. Jarosław Sellin mówił w telewizji, że upadek uczuć patriotycznych w Polsce w ciągu ostatnich 20 lat został zawiniony przez obóz lewicowo-liberalny, który rządził i rządzi III RP. A tym, który ostatecznie rozbroił Polskę, jest Donald Tusk.

W tygodniku „wSieci” tak o tym napisał Maciej Pawlicki: „Bijąc czołem Putinowi, Donald Tusk ciężko pracował, by swym strachem, służalczością i niepojętym uzależnieniem od KGB-isty zarazić większość Polaków”. Łukasz Adamski w portalu wPolityce.pl ironizuje: „Dostałem w wojsku kategorię 4P. W wypadku wojny jestem przeznaczony na zakładnika – mówi w jednym ze skeczy mistrz Woody Allen. Może jest to odpowiedź na groźbę wojny dla części naszych klitek intelektualnych, które zapewne niebawem zaczną nosić koszulki z napisem: nie oddam życia za ojczyznę”. A internauta na forum dodaje: „dupki myślą, że da się sączyć kawusię w starbusiu, gdy wokół wojna…”.

Tak wygląda wojujący patriotyzm polskiej prawicy, z reguły oparty na haniebnym oskarżaniu innych. Powiedzmy brutalnie, ma to być patriotyzm nasączony krwią i zaświadczony ofiarami, sponiewieranego militarnie i politycznie, ale zawsze dumnego i honornego narodu. Ta mitologia jest wytworem historii, ale, co chyba najdziwniejsze, staje się na naszych oczach wytworem bieżącej polityki, wręcz narzędziem w walce o władzę. Następuje politycznie uzwyczajnienie śmierci i ofiary, ba, lanie krwi staje się wręcz historyczną koniecznością. Ponoć jest potrzebne narodowi do jego oczyszczania się i uzdrowienia moralnego. Tak jak gdyby tragedie niosły samoistne dobro, a ofiary były konieczne, więcej, były pożądane. Bez daniny krwi rany zarastają blizną podłości, jakże to ukochana metafora literacka. Mistykiem krwi przelanej w narodowej sprawie jest ulubiony poeta PiS Jarosław Marek Rymkiewicz, a brak najwyższej ofiary powoduje, że rzecz staje się podejrzana i nieważna, jak np. Okrągły Stół.

Do tego dochodzą pompatyczne wytwory polityki historycznej, to takie obrazki, obchody i kampanie, które składają się na bezkrytyczne upamiętnianie Powstania Warszawskiego czy płk. Ryszarda Kuklińskiego, to są opowieści o Żołnierzach Wyklętych, o heroizmie „Ognia”, niedopuszczające jakichkolwiek wątpliwości, niuansowania prawd, pokazywania drugich stron medalu, w ogóle odrzucające rozliczenia z mało chwalebnych stron rodzimej historii.

Prawda klęsk

Prawicowa mitologia ma coraz to nowsze odsłony. Konflikt na Ukrainie przebiega rzekomo według scenariusza, na który już wcześniej – jak słyszymy – znalazł odpowiedź Lech Kaczyński, prezydent RP. Wtedy zwłaszcza, gdy podczas narastającej wojny w Gruzji zorganizował do niej wyprawę kilku prezydentów z regionu i wsparł słabszego przeciwko Moskwie. To jest ten wzór, ten drogowskaz. Warto jednak pamiętać, że w tamtym konflikcie realne i skuteczne (na jaką miarę to już inna kwestia) okazały się nie słowa i gesty prezydenta Polski, a po prostu bezpośrednie rozmowy prezydenta Francji Sarkozy’ego z Putinem. Twierdzenie dzisiaj, że to zmarły prezydent miał rację w sprawie Rosji, a jego przeciwnicy jej nie mieli, to czysty absurd. Znaczyłoby to, że wszystkich innych Putin zwiódł, że ma w Polsce i na Zachodzie swoich bezkrytycznych miłośników, którzy widzieli w nim przez lata normalnego liberalnego demokratę – tak to widzi dzisiaj drużyna PiS. Było oczywiście zupełnie inaczej.

Lech Kaczyński miał taką samą rację jak wielu innych, którzy Putinowi nie ufali, ale wiedzieli też, że pozbyć się go nie da; nikt odrobinę przytomny nie miał nigdy złudzeń, że Putin stoi na czele demokratycznego systemu. Próbowano go jednak w ten demokratyczny porządek włączyć, związać gospodarczymi zależnościami i politycznymi układami z Zachodem, jakoś cywilizować, z pełną świadomością, że to się może nie udać, tak jak to robiono długo w przypadku innego regionalnego satrapy Łukaszenki – to był plan A. Była w tym nadzieja, że Putin traktowany eksperymentalnie jako kandydat na demokratę może takim demokratą się stanie. Kiedy okazało się, że jednak zdecydował się na wariant siłowy, Europa i USA wdrażają plan B.

Była i jest to polityka racjonalna i jedyna do zastosowania, a oba plany mogły występować tylko w takim porządku. Nie była to naiwność, ale przeciwnie – pełne wyrachowanie. Kiedy realizuje się plan A, w sumie, gdyby się udał, najbardziej korzystny i długofalowy, nie mówi się językiem planu B, bo to przeciwskuteczne. Jeśli dzisiaj PiS triumfalnie głosi, że „Tusk zaczął mówić Kaczyńskim”, to stało się tak dlatego, że przyszedł na to czas. Na tym polega dyplomatyczna mądrość, elastyczność i odpowiedzialność, a to zawsze w końcu dyplomaci i umiarkowani politycy prozą zakulisowych negocjacji muszą sprzątać po wygłaszających płomienne przemówienia radykałach. I politycy robią to nie w swoim interesie, bo oni przetrwają, ale tych, których w innym przypadku musieliby wysłać na wojnę.

Problem polega też na tym, że prawica, wychwalając politykę wschodnią Lecha Kaczyńskiego, nie potrafi jej dzisiaj wyłożyć w formie jasnej propozycji, scenariusza, który należałoby dzisiaj realizować. Ciągłe powtarzanie, że Putin liczy się tylko z silnymi, nic nie znaczy, prawica zawsze była mocna głównie w gębie. Mogła sobie pozwolić na nieobliczalny język, bo zawsze obok byli i są politycy bardziej umiarkowani, którzy biorą na siebie „moralne kompromisy” i próbują nie dopuścić do eskalacji, a może i rozlewu krwi.

A jeszcze do tego ukochany przez polską prawicę bratanek polityczny Orbán, premier Węgier, mówiąc delikatnie, wypiął się na ten cały galimatias wolnościowy i proeuropejski ukraińskiego Majdanu i de facto poparł Rosję. Od dawna wiadomo, że Orbán szuka korzyści w różnych układach i że na pewno nie zamierza psuć sobie relacji z Putinem. To, wbrew złudzeniom polskiej prawicy, żaden romantyk, ale twardy pragmatyk, który szabli wyciągać nie zamierza.

Licytacja na patriotyzm

Sprawa ukraińska spowodowała, że na nowo rozgorzała licytacja na patriotyzm, która może się stać motywem przewodnim nadchodzących kampanii wyborczych. Ale chyba pierwszy raz od lat w takiej rywalizacji Platforma i Tusk nie przegrywają. Pseudoromantycznej wizji patriotyzmu, jaką prezentuje PiS, opartej na gestach, symbolach i przemówieniach, Tusk przeciwstawił niejako patriotyzm praktyczny. Twardą, na tle innych europejskich polityków, retorykę połączył z zakulisowymi negocjacjami, uruchomił swoje brukselskie kontakty, skorzystał z tego, co mu do tej pory zarzucano, czyli z dobrych stosunków z kanclerz Merkel. Przedstawił spójną koncepcję bezpieczeństwa kraju, który robi, co może, ale w równym szeregu z innymi, daje świadectwo, domaga się sankcji dla Rosji, ale nie prowokuje awantur, nie staje się kolejnym problemem.

Coraz wyraźniej widać, że lepiej grać słyszalne, choć drugie skrzypce w europejskiej ekstraklasie, niż – jak chcą „Jagiellonowie” – szefować drugiej lidze. Polacy zaczęli sobie zadawać pytanie: co bardziej służy Polsce, czy właśnie takie mocne ulokowanie w międzynarodowych strukturach, czy jednorazowe gesty, czym teraz byłaby chociażby próba przedarcia się polskiego prezydenta na Krym i wygłoszenia przemówienia, po czym trzeba by go było zapewne ratować z opresji za pomocą właśnie tak pogardzanych zakulisowych rozmów.

Ponieważ prawica nie ma wyraźnie innej propozycji, dlatego widać tam pewien niepokój. Lansowana teza o Polsce jako uzbrojonej wielkim kosztem po zęby twierdzy, z rządem obrony narodowej premiera Jarosława Kaczyńskiego, z powszechnym poborem, która musi liczyć tylko na siebie, a jeszcze obraża sojuszników, ukazała całą swoją anachroniczność.

Sondaż wykazał, że sami Polacy nie wierzą w samodzielne możliwości obrony kraju, bez silnego powiązania z tym „zdradliwym” Zachodem. Nikt dzisiaj nie chce otwartej wojny między państwami. Dzisiejsze konflikty są kamuflowane i na swój sposób eufemizowane, a przez to pozbawione patosu; dominuje „mała” niejednoznaczna rzeczywistość, obejmująca nawet próby obłaskawiania wrogów, uprawiana jest sztuka niezabijania. To coraz wyraźniej frustruje prawicę. Jeden z „niepokornych” publicystów napisał na prawicowym portalu, że ceną za brak ofiar w konflikcie krymskim jest kompromitacja Zachodu. Widać w tym myśleniu charakterystyczną tęsknotę za czymś „wielkim”, za prawdziwą „walką o wolność”, gdzie byłyby porządne ofiary, którym można by potem stawiać pomniki. Aż dziwne, że nie padło dotąd hasło, aby skrzyknąć bitnych patriotów, choćby kibiców, i wysłać na „wojnę krymską” (zamiast zwyczajowo na wiosnę do Budapesztu) legion wzmożonych bojowników.

Historia Europy pokazuje, że co pewien czas następuje patriotyczne i narodowe wzmożenie. Po około stu latach względnego spokoju po kampaniach napoleońskich wybuchła I wojna światowa. W czasach belle époque, rosnącego dobrobytu, rozwoju nauki, rozkwitu metropolii, miliony żołnierzy wysłano do okopów na bezsensowną rzeź. Co więcej, wojna ta na początku budziła w wielu krajach wręcz zbiorowy entuzjazm, patriotyczne uniesienie, właśnie jako odpowiedź na „małe czasy”, moralną zgniliznę, irytujący brak patosu dziejów, na – jak byśmy to dzisiaj powiedzieli – konsumpcjonizm.

Efektem pierwszej wojny była jeszcze straszliwsza wojna druga. Teraz mija sto lat od tamtej zawieruchy. I być może znowu pojawia się u niektórych ten sam wirus, chęć, aby historię „uwznioślić”, wywietrzyć stęchliznę bezideowości, „wstać z kolan”, żeby znowu o coś chodziło. Ale już coś wiemy o wojnach. Dlatego ta intuicyjna w młodym pokoleniu niechęć do podejmowania zbrojnej walki dla jednych jest znakiem niskiego morale, ale też może być szansą na niepoddawanie się tej militarnej gorączce. Tworzy się być może nowe morale, bez dawnego zadęcia, bardziej pragmatyczne i zdroworozsądkowe, mniej szafujące życiem, także w deklaracjach. Może właśnie lęk przed kolejnym wzmożeniem „honorowych krwiodawców” przed zbyt łatwym mówieniem o wojnie leży u podstaw tego, że nie ma dzisiaj zbyt wielu chętnych do umierania.

Polityka 12.2014 (2950) z dnia 18.03.2014; Polityka; s. 20
Oryginalny tytuł tekstu: "Honorowi krwiodawcy"
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną