Otto Bruckner, szwajcarski finansista z Lozanny, bywa w Polsce przynajmniej raz w miesiącu. Nie przyjeżdża tu w interesach czy też w charakterze turysty. Interesuje go wyłącznie oferta polskich rzemieślników.
– Szwajcar buduje dom, u mnie zamówił bramę, u znajomego stolarza drzwi i okna – mówi Roman Czerniec, kowal z Wojciechowa na Lubelszczyźnie. – Kuźnię 85 lat temu założył pradziadek, sam w niej pracuję bez przerwy od 1970 r. Kiedy na wsi pojawiły się traktory i kombajny, warsztat podupadł, ale teraz znów kwitnie, bo wiejski kowal swoje wyroby sprzedaje w mieście. – Zamiast podków kuję akcesoria do kominków, łóżka, stelaże do luksusowych, obitych skórą foteli. Ale moją specjalnością są bramy i ogrodzenia – opowiada Czerniec. Do niedawna robił je na zamówienie bogatych mieszkańców podwarszawskiego Konstancina. Ostatnio coraz częściej na jego podwórko zajeżdżają limuzyny na szwajcarskich i niemieckich numerach.
– Szacuję, że na Opolszczyźnie co trzeci rzemieślnik żyje z eksportu. Znam takich, którzy klientom z Zachodu zawdzięczają 80 proc. zarobków – mówi dyr. Roland Kulig z Izby Gospodarczej Śląsk. Wizerunek rzemiosła wyraźnie się pogorszył na początku lat 90. Okazało się, że zaradni w PRL prywaciarze na wolnym rynku plajtują. – Bankrutowali głównie producenci tandety. Ich towarów nikt już nie chciał kupować. Prawdziwi rzemieślnicy z tradycjami przetrwali i teraz nieźle prosperują – przekonuje Jerzy Bartnik, szef Związku Rzemiosła Polskiego.