Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kraj

Fragment książki: „Pies czyli Kot”

Polityka
W opinii większości dalszych i bliższych znajomych jestem człowiekiem żyjącym z rur. Wzięła się ona (ta opinia) stąd, że napisałem kiedyś sztukę, w której sporo jest o rurach, że niedobre.

NAUKA CZYTANIA (1972)

Urzędniczka zjadła ostatni kawałek chleba z pasztetem, dopiła herbatę, westchnęła, zdjęła z szybki tabliczkę „Chwilowo nieczynne” i powiedziała: Słucham? To „słucham” było groźne, zniecierpliwione, żądające, bezczelne w tonie i napastliwe. Tym bardziej napastliwe, że napadniętym okazał się starszy emeryt o wyglądzie świętego Mikołaja. „No słucham!” – ryknął koczkodan po raz drugi. Święty Mikołaj przypomniał sobie zapewne najśmielsze czyny swojego życia (udział w obu wojnach, organizowanie strajków za sanacji), spojrzał bowiem bez bojaźni w koczkodanie ślepia, zapanował nad chronicznym bronchitem i zapytał, ile kosztuje znaczek pocztowy na kartkę do Czechosłowacji. – Złotypięćdziesiątiledaćtychznaczków?! – zajazgotał koczkodan. No i wtedy wtrąciłem się ja. Powiedziałem, że znaczek do Czechosłowacji kosztuje 40 gr (bo tyle kosztuje) i że urzędniczka powinna to wiedzieć. Urzędniczka na to, że pracuje na poczcie dopiero trzy miesiące. Ja na to...

Dialog trwał dziesięć minut, podczas których górowałem nad urzędniczką i z przyjemnością bym to opisał w całości, ale tego nie zrobię, ponieważ nie ma to żadnego sensu. Sens byłby wtedy, gdyby to, co piszę, miało szansę być masowo przeczytane przez pracowników urzędów pocztowych. Wiem jednak, że pracownicy tych urzędów mają inne rzeczy do czytania, a jeżeli chcą się dowiedzieć, co interesanci sądzą o ich pracy, to obowiązkowo czytają dobrowolnie prenumerowany „Głos Pocztowca”, a w nim, że „trzeba z satysfakcją stwierdzić, że jakość i fachowość usług świadczonych przez pracowników naszych urzędów pocztowych systematycznie pnie się w górę...”.

Trzeba wiedzieć, gdzie co czytać, żeby się dowiedzieć tego, co się chce wiedzieć.

Przeczytałem ostatnio, że kontrole przeprowadzone przez pracowników Najwyższej Izby Kontroli stwierdziły spore uchybienia w jakości, smaku i pieczywowatości pieczywa. Kontrolerzy NIK są zaskoczeni i zaniepokojeni tym stanem. „Piekarnie w kolizji z uczciwością” – brzmi tytuł z pierwszej strony „Trybuny Ludu”.

Panowie Kontrolerzy! Rozumiem Was bardzo dobrze i chcę Wam pomóc. Padliście ofiarą systemu złego czytania. Dla nas, ludzi codziennych, wiadomość, że chleb jest niedobry, nie jest żadną wiadomością. My to wiemy od dawna. Mało tego. My o tym piszemy w tak zwanych książkach życzeń i zażaleń. Gdybyście czytali, co piszemy… A Wy robicie błąd. Wy, chcąc się czegoś dowiedzieć np. o pieczywie, czytacie w gazecie wywiad z dyrektorem piekarni mechanicznej lub „Wyroby Mączne” (kwartalnik). Obie te pozycje są w swoim optymizmie o jakości pieczywa, niestety, odosobnione.


BŁĄD W SZTUCE

W opinii większości dalszych i bliższych znajomych jestem człowiekiem żyjącym z rur. Wzięła się ona (ta opinia) stąd, że napisałem kiedyś sztukę, w której sporo jest o rurach, że niedobre. A potem w jeszcze jednym organie satyrycznym fotoreportaż zrobiłem. Też o tym samym. I tak zostało. „Pan, to gdzie tylko co napisze, to o tych rurach, że takie pękające. Pan by chyba z głodu umarł, jakby tych rur nie było”– powiedziała mi w kiosku jedna pani.
Może bym i nie umarł, ale to fakt, że pisanie o niskiej jakości rur pozwoliło mi na spędzenie wysokiej jakości urlopu. Kupiłem telewizor. Obdarty nie chodzę. Właściwie rzeczywiście żyję z rur.

W czwartą rocznicę oddania do użytku bloku, w którym mieszkam (tzw. zasiedlenie), specjalne ekipy remontowe dokonały prucia pionów na wszystkich dziesięciu piętrach. Przebito ściany, sufity, podłogi, zerwano glazurę. W stu mieszkaniach fruwał ceglany pył, beton, kurz, szklana wata z cieplnych otulin… Piekło trwało kilkanaście tygodni. Wymieniono wszystkie rury przewodzące gorącą wodę. Zawory, kolanka, prostki, kształtki – jakiekolwiek by było ich fi, czyli średnica – wszystko wymieniono. Wreszcie któregoś ranka nowo założone rury zawyły, zarzęziły i ciepła woda stała się ciałem. Przez pierwsze dni była brązowa „bo to, wiesz pan, rdza schodzi”. Po tygodniu brąz przeszedł w lekką żółć i co odważniejsi zaczynali się nawet kąpać. „Wystarczy, proszę pana, natrzeć się dermosanem i żadnych liszajów nie będzie”.

– No, spokój z tymi rurami na dwa lata – powiedział monter, dociągając zawór po próbnych puszczeniach. A widząc moje przerażenie, ulitował się i skłamał: – Wyglądają solidnie, może nawet i trzy lata pociągną.

Nie pociągną. Chciałyby, ale nie mogą. Nie ma jeszcze roku, a już pojedynczy monter z francuzem niby pierwsza jaskółka przemknie po schodach, bo „Winda nieczynna. Najbliższa czynna winda ul. Mysia 4”. Nie o to chodzi. Chodzi o to, że nagle zrozumiałem. Nie jestem osamotniony w tym życiu z rur. Przecież takie spartaczone rury trzeba najpierw spartaczyć. Rudę wykopać, żelazo wytopić, przewieźć to wszystko… Zaraz, zaraz – zaprotestują górnicy, hutnicy, kolejarze – pan nas w te swoje rury wsadza? My uczciwie pracujemy!

To prawda. Ci wszyscy ludzie uczciwie i ciężko pracują. Pracują uczciwie przy produkcji złych rur. A przecież tę armię ludzi produkującą rury złej jakości trzeba nakarmić (rolnictwo), ubrać (przemysł lekki), leczyć, uczyć, zapewnić odpoczynek itp., itd. I jak się to wszystko w słupku doda, to wyjdą 33 miliony. A tym wszystkim trzeba jeszcze przecież rządzić (rząd).

W tym momencie zrobiło mi się raźniej. W poczuciu głębokiej więzi społecznej patrzę w okno na bliskich memu sercu robotników rozwalających betonowy murek dookoła klombu postawiony sześć miesięcy temu. Nadzorujący technik rozmawia właśnie z jakimś panem. Tak, tak. Ten pan to inżynier. Ten sam, który pół roku temu wpadał od czasu do czasu z kontrolą, gdy murek stawiano. A mnie aż korci papier wkręcić w maszynę, nową sztukę napisać i błąd w niej znów wytknąć.

Bo tak prawdę mówiąc, przykro, ale wszyscy żyjemy z rur. Tak jest, proszę państwa. Czy kto chce, czy nie chce – wszyscy. I bardzo dobrze, że wszyscy. W kupie zawsze raźniej.


STYKI

Różne lata mają u nas jakieś modne zwroty, sformułowania, pojęcia lub słowa, które paplane są przez wszystkich bez zrozumienia. To znaczy każdy laik je rozumie po swojemu, ale jest to rozumienie tak dalekie od prawdziwego sensu, że zęby bolą.

Pół wieku temu mówiło się u nas w salonach: „Teoria względności Alberta Einsteina ustaliła, że czas – panie hrabio – to jest czwarty wymiar”, a z patefonowych tub rozbrzmiewały dźwięki tanga. Trzydzieści lat później mówiło się: kułak, biedniak, średniak, walka klas, w odpowiedzi na atomy budujemy nowe domy, i do wszelkiego rodzaju atomów należało mieć zdecydowanie negatywny stosunek. Dla pewności teorię względności uznano wtedy za pseudonaukową i był spokój. Obecnie ogólnie wiadomo, że teoria względności jest bezwzględnie prawdziwa, że atom może służyć, a nie tylko zagrażać – są elektrownie jądrowe, w przemyśle są izotopy, cybernetyka („sztuczne żółwie oni robią, co są szybsze niż myszy”), informatyka i sprzężenia zwrotne. Kasetowy magnetofon szemrze przeboje z musicali „Godspell” i „Jesus Christ Superstar”, a sprawozdawca meczu hokejowego w TV entuzjazmuje się: „Komputer obliczył, że Finowie oddali 16 strzałów na bramkę drużyny przeciwnej”. Jest to oczywiście bez sensu, ale słowo komputer brzmi tak cudownie nowocześnie, że nie sposób go nie użyć, i trudno nawet mieć o to pretensje. Tak, tak… Świat idzie naprzód! Stare formy się rozpadają! Wyrażenia i sformułowania naszych rodziców coraz częściej trafiają do nowych wydań „Słownika staropolszczyzny”, zaś wyposażenie przedwojennej kuchni można kupić jedynie w sklepach z antykami. Kryształkowy radioodbiornik szeptał nam niegdyś ze słuchawek wieści ze świata – dziś telewizor na układach scalonych pokazuje nam w kolorze, co się dzieje na Księżycu. Ludzkość sunie do przodu jak rakieta, a my suniemy razem z ludzkością. Produkujemy nowoczesne maszyny cyfrowe, analogowe, komputery, lasery, masery… Czytam przecież co czwartek „Życie i Nowoczesność” i kręcę głową z zachwytu i niedowierzania. W pozostałe dni tygodnia kręcę głową z niedowierzania, patrząc na brygadę remontową naprawiającą windę.

Po trzech dniach remontu winda ruszyła, by po czterech godzinach znów stanąć – tym razem na dni pięć. Zapytałem tego z remontowej brygady, na czym to polega. – Styki. Styki, kochany! – odpowiedział. – Co, styki? – zainteresowałem się. – Żelazne styki – on mi na to – pan byś założył miedziane, toby chodziła dwadzieścia lat jak anioł. Na co drugi, starszy naprawiacz, już lekko siwawy, pokiwał głową i powiedział: – Na elektryczność, panie, to miedź jest najlepsza. Z rozpędu zapytałem, czy duże te styki. Siwawy naprawiacz zaznaczył ich wielkość na papierosie.

Nie ma dnia, żeby na moim osiedlu 10–piętrowych bloków nie stała jakaś winda. Nie chodzi mi o lokatorów. Poważnie. Chodzi mi o tę starszą, chorą na serce kobietę, która codziennie o 5 rano dźwiga na piechotę butelki mleka na 10. piętro . – Pan uprawia demagogię! – krzykną poniektórzy. No, no! Żebym ja poniektórym nie krzyknął, co oni uprawiają.

CZY JA JUŻ SIĘ NIE LICZĘ?

Pluskwy nieźle przetrwały drugą wojnę i trzeba było mocno to tałatajstwo tępić. I wówczas w prasie ukazało się takie ogłoszenie: „500 zł płacę za żywą pluskwę po użyciu preparatu…”. W 1948 r. 500 zł to było mniej niż teraz, ale pluskiew było wtedy więcej. Na razie pluskwy zostawiam na boku.
Nie wiem, jak jest w innych miastach, ale w Warszawie jest tak, że film w kinie poprzedzają liczne atrakcje. Najpierw Polska Kronika Filmowa, która zawsze zaczyna się od zakładu przemysłowego, potem 20 minut filmu „Życie podwodne ważki” albo „Pasieki i ule Grenlandii”, a dopiero potem to, na co kupiliśmy bilet. Zdarza się jednak czasami do tego rodzynek wstępny, czyli pokaz mody. Sala jeszcze się napełnia, gdy nagle na tle wiśniowej kurtyny pojawia się żywy manekin z modnymi baczkami i nosowym, pełnym europejskiej nonszalancji głosem zaczyna: „Zjednoczone Zakłady Przemysłu Odzieżowego imienia Ksawerego Rościszewskiego w Suwałkach przedstawiają dziś państwu bogatą kolekcję...”. I oto na podświetlony dwoma „szczeniakami” wybieg wypełzają modele i modelki i pokazują oczarowanej publiczności, co na sobie mają. Wprawdzie światło jest mdłe i już z połowy sali mało co widać, ale od tego jest właśnie ten z modnymi baczkami, żeby nam mówił to, czego nie widzimy. „Kloszowana szmizjerka z elanobawełny w supermodnym kolorze yellow bahama… Płaszczyk z polskiego lnu, kolor modny turkus, talia podwyższona, cena również, zapięcie z boku, kieszeń z tyłu, tył z przodu – kompozycja ekstrawagancji z elegancją…” i tak dalej. Nieważne. Ważne zaczyna być dopiero wtedy, gdy ktoś uwierzy w to wszystko i jak kto głupi wybierze się do sklepu, którego adres podał ten z baczkami na zakończenie pokazu w kinie. Wtedy okaże się, że są tylko numery 46 i 54, nie w kolorze yellow bahama, tylko jajecznica ze szczypiorkiem oraz że pojęcia elegancja i ekstrawagancja są jednak subiektywne. W końcu nie ma w tym wszystkim wielkiej tragedii. Można mieć jedną szarą koszulę i być zadowolonym z tego, że się żyje, i choć jest to wyświechtane jak podłoga w urzędzie kwaterunkowym, jednak to prawda. Dobrze, dobrze, ale o co właściwie chodzi? – zapyta ten i ów, na co ja temu i owemu odpowiadam również pytaniem: po co mi się roztacza zalety czegoś, czego nie ma albo jest nie takie, jak mi się mówi, że jest? – No, nie bądź pan taki serio – powie mi ten i ów – przecież na przykład w Ameryce reklama...

Nie mam serdecznego stosunku do reklamy. Fotografia wspaniałej kobiety zapinającej koszulę przystojnemu brunetowi w niczym nie zmienia jakości koszuli. Nie zmienia również niczego napis: „Kup tę koszulę, a będziesz prawdziwym mężczyzną”. Nieprawda! Sprawdzałem kilka razy z różnymi koszulami i nic. Nowoczesna reklama osłabia krytyczny stosunek klienta do towaru przez sugerowanie irracjonalnych korzyści („Ogolony kremem Old Spice możesz śmiało poprosić szefa o podwyżkę”), straszenie („Zmęczona twarz to zmarnowany wieczór! Ręczniki od Woolwortha poprawiają krążenie”) itp.

Pokaz w kinie trudno oczywiście uznać za reklamę, która całkowicie mnie obezwładnia. Ale gdy co dzień czytam w gazecie: „Wielką radość sprawisz domownikom, kupując pianino”, i wiem, że ściany w moim bloku są tak akustyczne, że gdybym sobie cokolwiek sprawił, to nie tylko domownikom, ale także wszystkim sąsiadom. Ja na maszynie nie mogę wieczorem pisać, bo zaraz dzwoni sąsiad z dołu z wielką prośbą, żebym przestał stepować!

I tu wracam do początku. Ten od pluskiew przynajmniej ryzykował 500 zł. Ten od pianina nic nie ryzykuje. Ryzykują kupujący i domownicy. A autor hasła o radości z posiadanego pianina może spokojnie obmyślać nowe, np. „Wielką radość sprawisz lwu, wchodząc do jego klatki”. Bardzo możliwe. Ale dlaczego tylko lwu? Czy ja już się nie liczę?
 

CORAZ BLIŻEJ KSIĘŻYCA

Tak się w tym roku szczęśliwie złożyło, że kościelne Święto Bożego Ciała zbiegło się z Międzynarodowym Dniem Dziecka. Pozwoliło to zjednoczyć się wszystkim wierzącym i niewierzącym we wspólnym świętowaniu. Dodatkowo naród scementował fakt, że Hiszpania zremisowała z Bułgarią w piłce nożnej. Dzięki temu nasi biało–czerwoni z orłem na piersi będą mieli okazję pokazać w Monachium całemu światu swoje słynne już strzały tuż obok bramki, w okolice spojenia słupka i poprzeczki.

Chociaż zarówno państwo, jak i Kościół nie namawiają do spożywania alkoholu, a nawet przeciwnie – świętowanie miało charakter, delikatnie mówiąc, bachiczny. Pogoda była w kratkę, jak deszczyk zmoczył, to słonko wysuszyło, toteż na szosach i drogach wsi, miast i miasteczek pojawili się tytani pojazdów jednośladowych (pierwsza wpłata 5 proc., reszta na 38 rat). Niebieska etylina w bak, czerwona kapslowana w kieszeń i gaz! „Ja mam mocną głowę” – powiedział pan Miecio i znacząco postukał się w motocyklowy kask. W szyi za to był słaby, o czym widocznie nie wiedział. „Szkoda chłopaka, ale ważne, że żył z fantazją” – skomentował jego przyjaciel.

Jeszcze w piątek, dzień po świętach, mocno leczono się pod budkami z piwem, ale sobota była już w porządku. I tylko na jednej z budów betoniarska brygada nr 4 pracowała tego dnia do 16.00, a nie do 14.00, bo brygadzista i jego chłopcy byli przekonani, że mają do czynienia z poniedziałkiem.
Na razie jeszcze za zimno na kąpiele, ale jak się dobrze rozgrzać od wewnątrz, to już można próbować. Pływanie tym się różni od oddychania, że pływać trzeba się nauczyć, a oddychać umie się od początku. Ale człowiek dobrze rozgrzany od wewnątrz ma prawo o tym zapomnieć. Szczególnie, że u nas wchodzi się do wody głównie po to, żeby przetrzeźwieć. A jest po czym. W 1971 r. ilość wypitych wódki i wina pozwoliłaby wypełnić 200 basenów kąpielowych takich jak ten Legii w Warszawie o wymiarach 50x25 m i głębokości 2 m. Gdyby zaś przelać to wszystko w półlitrówki i ułożyć na styk jedna przy drugiej, otrzymamy 225 tys. km. Piwko nie zostało tu wliczone.

Odległość z Ziemi do Księżyca wynosi 380 tys. km, więc dwie trzecie mamy już za sobą. Zostało 155 tys. km. Ciężko będzie, ale co tam!

*

Książka ukazała się nakładem wydawnictwa POLITYKI. Już dostępna w księgarniach i Sklepie POLITYKI.

Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną