To sukces oczywisty zwłaszcza w kontekście całej kampanii, skierowanej głównie przeciwko niemu. Do Jarosława Kaczyńskiego, powtarzającego od lat, że to najgorszy premier w ciągu ostatnich 25 lat, dołączył teraz Jarosław Gowin, który w konkurencji „kto mocniej uderzy w Tuska” już prawie prezesowi PiS dorównuje, a momentami nawet go przegania. Piszę, że to Tusk wygrał, gdyż to on był motorem i twarzą tej kampanii, on też decydował o kształcie list wyborczych, by wspomnieć postawienie na Michała Kamińskiego, któremu szans nie dawano, ale najprawdopodobniej mandat jednak zdobył w bardzo trudnym dla PO okręgu lubelskim i części Podlasia.
Nie było w tej kampanii widać Grzegorza Schetyny, Rafała Grupińskiego, czyli najbardziej prominentnych przedstawicieli tak zwanej wewnątrzpartyjnej opozycji. Trudno orzec, czy Schetyna swoim wywiadem krytykującym postawienie na Kamińskiego i wskazującego, że PO nie ma woli walki, partii zaszkodził, ale z pewnością nie pomógł. Mniejsza jednak o jeden krytyczny wywiad, bardziej chodzi o brak aktywności. W kampanii pracowali przede wszystkim eurodeputowani i kandydaci do PE, partia nadal sprawiała wrażenie śpiącej i – niestety – coraz bardziej pozbawionej osobowości. Swoistym aktem desperacji było wystawienie Bogdana Zdrojewskiego, by zdobywał głosy na Dolnym Śląsku, ale kto będzie po nim ważną osobą w partii, taką, która przynosi wyborcze głosy w kolejnych turach? Takich polityków jest coraz mniej.
Nic nie wskazuje, by zakończenie kampanii wyborczej wewnątrz PO umocniło tę partię. W niektórych regionach dokonuje się wprawdzie z wolna pokoleniowa zmiana, ale w momencie ważnej próby w Platformie zbyt wielu rąk brakuje na pokładzie. Wiara, że Tusk zawsze będzie zwyciężał, już nie wystarcza. To widać po prawie remisowym wyniku.