Tyle samo mandatów dla Platformy i PiS, klęski nowych projektów politycznych, SLD i PSL bez większych zmian oraz względny sukces Korwin-Mikkego – tak wygląda krajobraz po wyborach do Parlamentu Europejskiego. Mimo rozbieżności sondaży utrzymał się trend, jaki wskazywały. Platforma odrobiła straty, jakie miała do PiS jeszcze trzy miesiące temu, a sięgały one czasami blisko 10 pkt proc., co sugerowało wielką porażkę i uruchamiało spekulacje o końcu „ery Donalda Tuska”, któremu wewnętrzna opozycja miała wówczas skoczyć do gardła. Jeśli jednak ktoś PO uratował, to właśnie Tusk, który wykorzystał zarówno okoliczności zewnętrzne (Ukraina), jak i własne możliwości rozładowywania konfliktów (kopalnie) i polityczny instynkt (skład list wyborczych). PiS musi się czuć trochę zawiedzione, choć Platformę wreszcie dopadło. Jarosław Kaczyński nie ukrywał, że dotkliwe pogrążenie Tuska jest jego głównym celem i zaliczką na wybory parlamentarne. Ten zamysł się nie powiódł, mimo że właściwie wszystko PiS sprzyjało – niska frekwencja, silne wsparcie Kościoła, bardzo aktywna kampania samego prezesa, który praktycznie nie wysiadał z samochodu.
Podobnie nie powiódł się zamysł ostatecznego pognębienia PSL. Cała ostatnia faza kampanii to był atak na ludowców jako partię szkodzącą wsi. Ludowcy obronili swoje pozycje, co jest ważne, bo to właśnie na prowincji i na wsi Kaczyński szukał dodatkowych wyborców. Najwyraźniej tym razem ich za wielu nie znalazł. PiS sprzyjało także to, że nie mieliśmy ostatnio żadnych „sensacyjnych” informacji związanych z katastrofą smoleńską, a więc ten wątek był w zasadzie z kampanii eliminowany, przynajmniej na szczeblu centralnym. Antoni Macierewicz pojawił się dopiero na wieczorze wyborczym. W przyszłym roku będzie inaczej, będzie to bowiem piąta rocznica katastrofy i PiS będzie musiało ten sztandar podnieść wysoko, a skupia on tylko część elektoratu i nie sprzyja powiększaniu zaplecza; służy głównie utrwaleniu już istniejącego podziału.