Głos w sprawie zabrali już nawet premier oraz prezydent. Wszyscy nas zapewniają, że już za chwilę policja „zapuka do drzwi” bęcwała, który od lat urządza sobie wyścigi po ulicach miast i z rajdów zamieszcza filmy w internecie. Dziennikarze kopią w przeszłości Roberta N. i informują, że on już nie tylko łamie przepisy, ale notorycznie demoluje Kodeks drogowy. I komentują, że dotychczas żadna kara go za to nie spotkała.
Pachnie to pretensjami do policji, więc nic dziwnego, że nie jest ona łakoma na takie kąski. Odsyła sprawę do prokuratury, a ta ustami swojego szefa Andrzeja Seremeta zawiadamia nas, że zgromadzony materiał na razie nie pozwala na postawienie zarzutu karnego. Prokurator generalny dodaje przy tym, że sprawa toczy się powoli, bo jego resort jest słabo skomputeryzowany. Przypomina mi to pewnego krawca, który narzekał, że uszył sobie za krótkie spodnie. A poza tym nie ma co się spieszyć, panie prokuratorze. Przecież Robert N. swoje podszyte tragedią rajdy urządza dopiero od sześciu lat.
Profesorowie karniści Zbigniew Ćwiąkalski i Piotr Kruszyński uważają, że nawet Mrożek i Gombrowicz nie wspięli się na takie wyżyny absurdu, na jakie bez najmniejszej zadyszki wbiegają co dzień policja i prokuratura. Obaj prawnicy nie mają zaś wątpliwości, że pirat powinien być oskarżony z Kodeksu karnego o „sprowadzenie niebezpieczeństwa katastrofy”.
A teraz będę adwokatem całej policji i prokuratury. Bo ich rozumiem. Po co mają się uganiać za jednym szaleńcem, skoro go nawet nie widzą w kamerach monitoringu, bo jeździ zbyt szybko? Łatwiej zatrzymać emeryta, który nie zdążył przejść na zielonym świetle, kierowcę, który przekroczył prędkość o 11 km, albo wsadzić do więzienia psychicznie chorego, który ukradł wafelek za 99 gr. Znacznie mniej roboty i zdecydowanie większa satysfakcja ze schwytania tylu „przestępców”.