W aferze taśmowej zapanowała chwilowa (?) cisza: minął tydzień i nie ma nowych nagrań, jeśli nie liczyć jakiegoś, ewidentnie ścinkowego, odpadu zamieszczonego w tygodniku „Wprost”.
Gdzie są taśmy i dlaczego nikt ich nie wypuszcza? Zwłaszcza te już zapowiedziane? Grupa nagraniowa się przestraszyła? A może, jak prawie wszyscy podejrzewają, ruszyły dyskretne przetargi, kto zapłaci, ile i komu, żeby uniknąć kompromitacji? Szantażyści posiali lęk i przystępują do żniw? A może prokuratura przechwyciła nagrania i teraz zastanawia się, co z nimi zrobić? Potraktuje jako dowód w sprawie o nielegalne podsłuchy czy będzie analizować ich treść, żeby jakimś urzędnikom czy biznesmenom postawić ewentualne zarzuty naruszenia prawa? A jeśli tak, to czy prokuratura wejdzie w rolę „Wprost” i opublikuje fragmenty nagrań? I których to? Wierzyć się nie chce, żeby już nic nie wyciekło z tych kilkudziesięciu–kilkuset godzin podsłuchów.
Trwa oczekiwanie na postępy śledztwa oraz na dalsze rewelacje, opinia publiczna już popędziła za nowymi tropami i personaliami. W tym ferworze zbyt szybko jednak porzuciliśmy, być może, w tej sprawie centralny wątek – bo nagrań i podsłuchujących może być w przyszłości więcej – a mianowicie: co jest prywatne, a co publiczne? I czym to się różni?
Już samo postawienie takiego pytania wydaje się nieprzystojne, bo może sugerować zamiar osłabienia wymowy nagrań, zamiatania pod dywan niewygodnej dla władzy prawdy. Cała polityczna opozycja, która ma dziś używanie, powtarza, że mniej albo w ogóle nieważne, kto i po co podsłuchiwał, ale co się nagrało. Nie bagatelizuję samych rozmów, jest tam wiele fragmentów co najmniej żenujących, ale powiedzmy, że na razie jest to materiał głównie na skandal; do obróbki bardziej dla polityków niż dla prokuratury. Jednak właśnie politycy powinni być nieco ostrożniejsi w okazywaniu entuzjazmu nagraniami, bo broń podsłuchowa jest wielosieczna.