Strzelił bramkę, mimo że nie była to jego wiodąca noga! – zachwycił się sprawozdawca sportowy. Mundial w Brazylii, a potem dwumecz piłkarzy Legii z drużyną Świętego Patryka (Irlandia) stanowiły świetną ucieczkę od ponurej sceny krajowej, gdzie królują podsłuchy i afery, a na domiar złego – porażka przed trybunałem w Strasburgu. Każda z tych spraw to oddzielny temat, więc zagrajmy jeszcze wiodącą nogą. Nasi amatorzy, przebrani za piłkarzy Legii, ostatecznie wygrali z ich amatorami. Jak nasi to robią, że grają jak amatorzy, a zarabiają jak zawodowcy?
Nieodłącznym elementem transmisji sportowych są komentarze sprawozdawców, których chętnie kopnąłbym wiodącą nogą. Bez przerwy gadają, a ponieważ mają mało do powiedzenia (bo ile można mówić o kopaniu piłki?), więc zasypują nas wiadomościami śmieciami w rodzaju: „Drużyna Kostaryki po raz ostatni wygrała z rzutów karnych z drużyną Mozambiku na mistrzostwach w Pernambuco 27 lat temu”. Albo „W Wimbledonie w 2008 r. Maria Szarapowa miała 48 proc. wygranych drugich serwisów, to jest o 9 proc. mniej niż na US Open w 2004 r.”.
Siedzisz przed telewizorem narażony na tę sieczkę informacyjną, od której nie ma ucieczki. Chcesz oglądać „siostry sisters” na korcie, musisz słuchać tej logorei. O ileż lepiej by było, gdyby sprawozdawcy – jeśli nie lubią ciszy – poczytali na głos znakomitą książkę wybitnego filozofa i etyka Michaela Sandela „Czego nie można kupić za pieniądze”. Jest tam rozdział o komercjalizacji sportu. Co się na przykład stało z nazwami stadionów – już prawie wszystkie mają nazwy kupione przez korporacje, gwiazdy zaczęły rozdawać autografy za opłatą, brokerzy zaczęli płacić graczom za podpisy na tysiącach piłek (bejsbolista Mickey Mantle zainkasował 2,7 mln dol.