Korupcyjne zarzuty dla dwóch najważniejszych działaczy polskiej siatkówki, Mirosława P. i Artura P., wprawiły ministra sportu Andrzeja Biernata w konsternację. Ale jawne oburzenie wyraził dopiero, widząc reakcję zarządu Polskiego Związku Piłki Siatkowej na zatrzymania obu prominentów. Ich koledzy-działacze początkowo sprawiali wrażenie, jakby cała sprawa była prowokacją albo pomyłką. Podczas gorączkowych obrad poświęconych problemowi, jak przełknąć tę żabę, padła nawet propozycja, by krępującą sytuację przerwać, namawiając osobistości z siatkarskiego środowiska do publicznego poręczenia za przebywających w areszcie prezesów P. Ale jakoś nikt się do takiego gestu nie kwapił.
Napięcie na linii ministerstwo–PZPS w końcu ustało. Zatrzymany wiceprezes Artur P. poprzez swoich adwokatów poinformował, że dobrowolnie zrzeka się wszystkich funkcji w krajowej federacji. Prezes Mirosław P. na razie z uporem trzyma się stołka, ale zarząd, po kolejnej naradzie, ogłosił, że niebawem (prawdopodobnie w lutym przyszłego roku) odbędzie się nadzwyczajny walny zjazd, który ma oczyścić atmosferę. A tym samym wyręczyć prezesa w podjęciu trudnej decyzji.
Być może na siatkarskich działaczy otrzeźwiająco podziałała groźba ministra Biernata, że w razie gdyby obecny zarząd PZPS, w całości wybrany z rekomendacji prezesów P., obrał jednak wygodny kurs na przetrwanie, to ministerstwo postara się, by w wyciągnięciu jedynie słusznych wniosków z obecnej sytuacji pomógł im ktoś bezinteresowny. Czyli kurator.
To była ze strony ministra Biernata odważna zagrywka, gdyż wprowadzenie kuratora do związku sportowego nie jest prostą sprawą. A siłowanie się z krnąbrnymi działaczami może trwać i trwać, na czym cierpi powaga państwowego urzędu. Najlepiej widać to na przykładzie Polskiego Związku Judo.