Problem w tym, że PiS wystawił tylko jednego kandydata, a nie-PiS ma wielu i wciąż ich przybywa. Właśnie zgłosiła się Wanda Nowicka z poparciem Unii Pracy. Zrezygnował za to Ryszard Kalisz, nie chcąc brać udziału w, jak to nazwał, tragifarsie. Może trochę w swoim rozgoryczeniu przesadził, ale zarazem uchwycił jakiś istotny motyw tej gry pozorów, fałszów i złudzeń, jakie towarzyszą prezydenckiej kampanii.
Polska polityka od dawna zresztą funkcjonuje w dwóch światach, ale najbliższe wybory jeszcze bardziej tę dwoistość podkreślają. Z jednej strony toczy się popularne widowisko, medialny cyrk dla niezaawansowanych, gdzie wszystko jest jednakowo ważne albo nieważne, z drugiej zaś trwa prawdziwa, zacięta walka dwóch przeciwników, formacji i idei. A cała reszta, w tym kilka partii i wiele postaci, jest – jakkolwiek brutalnie by to zabrzmiało – nieistotna. Spójrzmy, jak to wygląda w przypadku zbliżających się wyborów.
Kandydaci udają, że szanse mają
W tej nieco naiwnej wersji polityki mamy wybory, kandydatów, kampanię. Publicyści i eksperci z całą powagą – przynajmniej tak to wygląda – analizują wystąpienia i konwencje pretendentów. Zastanawiają się nad wizją polityki zagranicznej Magdaleny Ogórek, omawiają szczegółowo punkty jej przemówienia, usilnie zabiegają o wywiad z nią, publikują długie artykuły o jej politycznych relacjach z Leszkiem Millerem. Także inni kandydaci budzą życzliwe zainteresowanie, są traktowani jako poważni gracze; rozważa się, co proponują w kwestii ukraińskiej, jakie mają pomysły w sprawie obronności, górnictwa, nauki, edukacji.
Trwa też nieustanne zachęcanie do debaty, oto urzędujący prezydent powinien spotkać się z konkurentami, zmierzyć się z nimi, pokazać swoje racje, jeszcze raz się spodobać ludziom, a jeszcze lepiej – nie spodobać.