Kraj

Numery na 3 tys. numerów

W 1959 r. na łamach POLITYKI i „Trybuny Ludu” rozgorzał spór o Bertolta Brechta. Wraz ze schyłkiem stalinizmu i z nadejściem odwilży niemiecki dramaturg znów zaczynał być comme ille faut. Głównymi uczestnikami sporu byli Zygmunt Kałużyński (POLITYKA) i Roman Szydłowski, krytyk teatralny „Trybuny Ludu”. Szydłowski nadesłał do nas polemikę z Kałużyńskim, którą redakcja zakwalifikowała do druku. Kiedy tylko POLITYKA ukazała się na mieście, zatelefonował Szydłowski, oburzony, że w jego wydrukowanym tekście znalazły się obraźliwe dopiski pod adresem Kałużyńskiego, których on wcale nie jest autorem. Groził sądem. W naszej redakcji zapanowała konfuzja. Krótkie śledztwo wykazało, że autorem dopisków był sam Kałużyński. Ten był jednak nieosiągalny, zapadł się pod ziemię. Po jednym lub dwóch dniach redakcja odebrała telefon z… komisariatu milicji. – Wasz pracownik, obywatel Zygmunt Kałużyński, podszedł wczoraj do naszego funkcjonariusza na ulicy Foksal, powiedział, że źle się czuje i prosi o pomoc. Został odwieziony do szpitala psychiatrycznego w Pruszkowie.

Znakomicie ułatwiło to negocjacje z Szydłowskim, które z ramienia POLITYKI prowadziła Romana Granas, weteranka ruchu komunistycznego, zastępca redaktora naczelnego. – Towarzyszu Romanie, apeluję do was, żebyście nie składali pozwu sądowego. Jak by to wyglądało, a poza tym po telefonie z MO już nie ulega wątpliwości, że ten Kałużyński to, powiedzmy, co najmniej dziwak. Wysyłamy do niego delegację, żeby was przeprosił.

Dwuosobową delegację stanowił Andrzej Wirth, znany krytyk, tłumacz i germanista (z czasem zamieszkał w RFN, gdzie był profesorem), oraz niżej podpisany – chyba dlatego, że byłem najmłodszy i kolegowałem się z Zygmuntem.

Polityka 11.2015 (3000) z dnia 10.03.2015; Felietony; s. 103
Reklama