Były prezydent Aleksander Kwaśniewski, a zaraz potem Bronisław Komorowski zasugerowali oddanie kwestii zamiany złotówki na euro pod głosowanie ludowe.
Przynajmniej z kilku powodów pomysł to dyskusyjny.
1. Można uznać, że o przyjęciu euro zdecydowaliśmy, podpisując traktat akcesyjny do Unii i zatwierdzając to w ówczesnym referendum. Nie ma więc kwestii „czy”, tylko „kiedy”. W tej sytuacji planowane głosowanie dotyczyłoby rzeczy już przesądzonej. To i absurdalne, i szkodliwe dla wizerunku Polski w oczach unijnych partnerów.
2. Nawet jednak jeśli uznalibyśmy zobowiązania (choćby i dorozumiane) z czasów negocjacji akcesyjnych za niewiążące, to nie jest jasne, jak miałoby brzmieć referendalne pytanie – a w związku z tym jakiego rodzaju głosowanie wchodziłoby w grę.
Przypomnijmy: ustawa zasadnicza przewiduje dwa typy referendum. Pierwsze (opisane w art. 125) dotyczyć może spraw o szczególnym znaczeniu dla państwa. Oczywiście kwestię euro da się do nich zaliczyć. Kłopot w tym, że ten tryb przewiduje barierę frekwencyjną: aby wynik był wiążący, w referendum musi wziąć udział więcej niż połowa uprawnionych. To trudno wyobrażalne, sądząc choćby po ostatnich doświadczeniach wyborczych, a także kłopotach z frekwencją w przełomowym przecież referendum unijnym.
Tryb drugi (art.235) przewidziany jest do zatwierdzenia zmian konstytucji (wedle niektórych są one niezbędne do wprowadzenia euro). Tu wymogu frekwencyjnego nie ma, ale najpierw trzeba przeforsować owe zmiany w parlamencie. Co więcej, przepis o euro musiałby wtedy trafić do rozdziału I konstytucji, określającego podstawowe zasady ustrojowe państwa. Taka sekwencja też wydaje się mało prawdopodobna i z punktu widzenia autorów inicjatywy politycznie bezproduktywna.