To pogorszenie standardu wiąże się z rosnącym przekonaniem większości sztabów wyborczych, jak też samych kandydatów, że kampanie sprowadzają się coraz bardziej do chwytów, sztuczek, dymów, memów i balonów, do szukania haseł i wezwań żywcem wyjętych z tandetnych reklam. Nawet jeśli czasami gdzieś u podstawy są jakieś poglądy, to są one używane jakby ze strachem, że mogą zniechęcić do kandydata jakąś część elektoratu.
Dominują uniki, a często dowodem sprawności kandydata jest to, że czegoś udało mu się nie powiedzieć. W wyniku tych starań powstają zestawy poglądów nieistotnych, banalnych albo sztucznie zaostrzonych, zaperzonych, w każdym razie głęboko nieautentycznych, bez znaczenia. Sztaby opracowują przekazy dnia i potem aktywiści partii idą z nimi do mediów. Te same wyuczone kwestie słychać od porannych programów po wieczorne podsumowania.
Podły towar
Musimy uczestniczyć w jakiejś politycznej błazenadzie, jesteśmy traktowani jak idioci, w dodatku za własne, bo podatników, pieniądze. Dla człowieka choć trochę zorientowanego w polityce ta kampania jest prostackim przedsięwzięciem, w którym wszystkie piarowskie chwyty są widoczne jak na dłoni. Dokładnie widać, jaki był tok myślenia sztabowego speca, co chciał osiągnąć, jak postrzega „target”. Słyszymy o kolejnych fazach kampanii, że najpierw rozpoznawalność, potem etap wywiadów, ruszenie w Polskę, pozyskiwanie kolejnych grup. Od razu widzimy, aha, teraz kandydat próbuje zdobyć młodsze pokolenie ze średniej wielkości ośrodków, teraz starszych ludzi ze wsi, a za chwilę frankowiczów.
Marketingowcy zresztą wcale nie ukrywają swoich zamiarów, wręcz publicznie, bez skrępowania, tłumaczą, jak zamierzają wpłynąć na wyborców, tak jak niegdyś Adam Bielan w mediach objaśniał kolejne akcje ocieplania wizerunku prezesa PiS bez najmniejszej obawy, że opowiedzenie o tym osłabi ich skuteczność.