Miał być na zawsze
Powtarzał – żyję w biegu i w biegu umrę. 10. rocznica śmierci Władysława Bartoszewskiego
Powtarzał przecież – żyję w biegu i w biegu umrę. Synowi mówił – ty masz czas, możesz chodzić wolniej, ja tego czasu już nie mam. To samo powtarzał przyjaciołom, którzy pytali – panie Władysławie, Władku, może pora zwolnić? Nie zwolnił. Jeszcze rano pracował, bo kilkadziesiąt godzin dzieliło go od ważnych konsultacji z rządem niemieckim, podczas których miał wygłosić przemówienie, choć odwiedzającym mówił, że czuje się słabo. I mówił to ze świadomością, że być może nadchodzi kres. Tak to przynajmniej odbierano. Późnym popołudniem znalazł się w szpitalu, wieczorem nie żył.
I to był szok, bo przecież wydawało się, że będzie żył zawsze, że nie ma polskiego życia publicznego bez jego charakterystycznej sylwetki – szczupłego, wysokiego, nieco pochylonego człowieka o niezwykłej ruchliwości i wyrazistej twarzy z niepowtarzalnym uśmiechem, często takim od ucha do ucha. I tym błyskiem autentycznej radości w oku, gdy czymś zaskoczył swego rozmówcę, a często zaskakiwał.
Wydawało się przecież, że będzie zawsze, nawet gdy sylwetka pochylała się coraz bardziej, kiedy na twarzy pojawiały się nowe bruzdy, a w ręce laska. Wydawało się, że będzie zawsze, bo jakby na przekór ciału odmawiającemu z czasem sprawności, wszystko inne było jak zawsze: ta sama fenomenalna pamięć, te potoki słów, bogate w fakty i przemyślenia, składane z sensem i zawsze ważne. On nie uświetniał swoją osobą uroczystości, nie był dostojnym starcem, którego sadza się na honorowym miejscu. On tworzył klimat i przesłanie tych uroczystości.
Duch tolerancji
Ostatni publiczny występ podczas obchodów 72 rocznicy wybuchu powstania w getcie warszawskim poświęcił wspomnieniom oraz wartościom, bez których niczego się nie zbuduje, wartościom prostym, wywiedzionym wprost z Dekalogu, z ducha tolerancji.