Wiele o tej kończącej się kampanii mówi to, że właściwie w żadnym przypadku nie była udana, jeśli wziąć pod uwagę punkt startu kandydatów. Andrzej Duda, z wielkim wysiłkiem, po pół roku od zgłoszenia i przez kilka miesięcy intensywnej kampanii uciułał około 10–12 proc. ponad to, co miał na początku batalii, a i tak (według sondaży) nie osiągnął poparcia, jakie ma samo PiS. Gdyby wystartował Jarosław Kaczyński, od razu zapewne zyskałby te swoje żelazne 30 proc. bez wydawania milionów złotych z partyjnej kasy. Tyle kosztowało zachowanie prestiżu prezesa, czyli uchronienie go od porażki.
Bronisław Komorowski z trudem wyhamował spadki w notowaniach i zatrzymał się na poziomie około czterdziestu, czterdziestu kilku procent. Niewykluczone, że i bez żadnej kampanii tyle by osiągnął – bo taki jest mniej więcej zasób Platformy plus zwyczajowa premia dla urzędującego prezydenta – a uniknąłby coraz bardziej przykrych sytuacji podczas wyborczych wieców.
Przyrostu praktycznie nie miał Janusz Korwin-Mikke, Magdalenie Ogórek kampania przyniosła spadek rankingu (zaczynała od 6 proc.), podobnie jak Adamowi Jarubasowi. Jedynie Paweł Kukiz, na którego nastała po prostu moda, miał zwyżkę notowań. Ten bilans pokazuje jałowość starań, słabość pretendentów do zajęcia miejsca Komorowskiego i brak pomysłów na autokreację. Może ostatnie dni przed głosowaniem zmienią coś jeszcze w preferencjach wyborców, ale przełomu trudno się spodziewać.
Także dlatego, że treści i estetyka tej kampanii były głęboko rozczarowujące, pisaliśmy niedawno wręcz o wrażeniu żenady, największej w ćwierćwieczu. Kompetencje dużej części kandydatów nie upoważniały ich w żaden sposób do startu w tych wyborach. Ogłaszali oni „programy”, których spełnienie nie od nich zależy, i atakowali obecnego prezydenta, że nie zrealizował swoich rzekomych obietnic, czyli że za mało wetował.