Pisałem, że aby poprzeć kandydata PiS, musielibyśmy najpierw zjeść tony papieru, na których od lat drukowaliśmy polityczne analizy i ostrzeżenia przed powrotem do władzy PiS – naszym zdaniem formacji niebezpiecznej dla polskiej demokracji, gospodarki, stosunków z sąsiadami i między nami samymi. Nie życzyliśmy panu Andrzejowi Dudzie zwycięstwa, ale nawet nie przychodzi nam do głowy, aby kontestować wynik wyborów, tak jak to kiedyś robili dzisiejsi wygrani. Gratulujemy prezydentowi elektowi i bierzemy za dobrą monetę deklarację z wieczoru wyborczego, że nie zamierza być prezydentem tylko swojej partii. Współczujemy i dziękujemy Bronisławowi Komorowskiemu, jednemu z twórców odrodzonej Rzeczpospolitej, który w naszym, moim, przekonaniu był dobrym prezydentem, zasługującym na reelekcję, a na pewno niezasługującym na tony pomyj, jakimi go w tej kampanii, zwłaszcza internetowej, oblewano.
Przykra jest świadomość, że wystarczyło, aby w jednym czy dwóch województwach pofatygowało się do urn parę procent więcej wyborców, by odmienić ostateczny wynik. Ale taka jest natura wyborów zero-jedynkowych, że nagle miliony oddanych głosów nie mają żadnego znaczenia. Możemy sobie łatwiej wyobrazić, jak czują się choćby republikanie i demokraci w USA, gdzie też mamy podział niemal 50:50 i zawsze połowa obywateli ma przez kilka lat nie swojego prezydenta. Da się z tym żyć.
Problem z naszym prezydentem elektem jest taki, że prawie go nie znamy, bo krótka w gruncie rzeczy kampania pokazała jedynie jego sprawność kampanijną. Jaki ma charakter, osobowość, prawdziwe poglądy, czy zawsze jego opinie będą „zgodne z nauczaniem episkopatu”, jak traktuje składane obficie i bez zahamowań obietnice, kim się otoczy? – wszystko to dopiero się okaże. Na razie widzimy, że spektakularnie nie złożył Prezesowi meldunku o wykonaniu zadania, ale czy to coś znaczy, czy to tylko kolejna gra w chowanego przed wyborami parlamentarnymi?