Odszedł, mając 68 lat, a więc w wieku dla filozofa w pełni jeszcze twórczym, wręcz najlepszym. Nie waham się przeto powiedzieć, że zmarł przedwcześnie. A jego śmierć była dla polskiej filozofii katastrofą.
Dlaczego Siemek nie jest tak sławny, jak Tischner i Kołakowski? Obaj, jak ich znam, chętnie ustąpiliby koledze pierwszeństwa w rzeczach filozofii. A więc dlaczego? A dlatego, że Kołakowski mówił dużo o religii i Bogu, a Tischner wręcz był księdzem. Siemek zaś z wyobraźnią religijną nie romansował, nie wchodząc w żadne powiązania z „prawicową wrażliwością”. Nie stał się postacią dialogu „chrześcijańsko-marksistowskiego” i nikt nie może go podejrzewać, że jednak się nawrócił. Tym samym jest dla mediów szukających bohaterów zbiorowej wyobraźni polskich inteligentów zupełnie bezużyteczny. Bo przecież, jak wiadomo, polski inteligent o niczym innym nie marzy, tylko o wielkiej zgodzie narodowej wokół probówki i kropidła, demokracji i tradycji. Kotarbiński, Ossowscy, Kołakowski są wystarczająco konserwatywni i bezpieczni. Ale nie Siemek.
Ten prawdziwy romantyk, wręcz młodoheglista, traktował ze śmiertelną powagą dwie rzeczy: człowieka i państwo. Kluczowy problem nowoczesności: jak uratować godność człowieka pośród żywiołów rynku i demokracji, grożących wszystkim obszarom życia urzeczowieniem, instrumentalizacją i frymarkiem, był najbardziej osobistym problemem życiowym tego wielkiego człowieka. Cała jego niebywała erudycja i bezwarunkowe poświęcenie historii filozofii, będącej jego mistrzowsko uprawianym fachem, w istocie podporządkowane były celowi ściśle filozoficznemu: przemyśleniu fenomenu nowoczesności z jego wnętrza, w wierności jego podwójnemu, oświeceniowo-romantycznemu, przesłaniu.