Wtorkowy wieczór, dwa dni po wyborach prezydenckich. W senackiej sali im. Władysława Raczkiewicza trwa posiedzenie klubu Platformy. Zza zamkniętych drzwi dobiegają podniesione głosy. Nagle wybiega jedna z posłanek, płacze. – Szukamy rozwiązań na kampanię parlamentarną, w partii są duże emocje – tłumaczy jej partyjny kolega, który również opuścił spotkanie. – Koleżanka się rozpłakała, ponieważ nasi ludzie zablokowali debatę na temat związków partnerskich. A jak w ogóle można blokować dyskusję na ten temat?! Potem niech każdy sobie głosuje, jak chce, ale trzeba rozmawiać! Inaczej to jest jakaś paranoja – dodaje rozgoryczony.
Kilka godzin wcześniej w Sejmie, głosami m.in. kilkudziesięciu posłów PO, przepadł wniosek, aby poszerzyć porządek obrad o pierwsze czytanie projektu ustawy dotyczącej związków partnerskich (autorstwa SLD). Wielu rozmówców z Platformy uważa to za błąd. Zwłaszcza teraz, kiedy po dotkliwej przegranej Bronisława Komorowskiego w partii rządzącej gorączkowo poszukuje się pomysłu na kolejne „nowe otwarcie” i przekonanie wyborców, że projekt Platformy to nie tylko ta „ciepła woda w kranie”, ale także konkretne, wyraziste decyzje. – Daliśmy się uśpić, myśleliśmy, że wszyscy doceniają nasz trud przełamywania kryzysu ekonomicznego i to, że sobie z tym dobrze poradziliśmy. Ale nie, nie doceniają tego. Dlatego teraz pokażemy, jak Polska się zmieniła i jak jeszcze musi się zmienić – mówi Cezary Grabarczyk. Bo jak na razie hasło „zmiana” zagospodarowali wszyscy poza PO. – Dlatego musimy być liderem zmiany, inaczej przegramy – wtóruje Grabarczykowi wiceminister zdrowia Sławomir Neumann.