Właściwie co się stało? Akta, począwszy od okładek kolejnych tomów, a skończywszy na tzw. zwrotkach, opublikował na swojej stronie nazwanej „Gazeta Stonoga” właściciel komisu samochodowego Zbigniew S. Twierdzi, że znalazł je na chińskim serwerze i puścił w świat jak leci.
Może znalazł, może ktoś mu je przyniósł – to bez znaczenia. Wcześniej ta same akta dotarły do przynajmniej kilkunastu dziennikarzy. Na ich podstawie ukazały się ciekawe materiały prasowe („Gazeta Wyborcza”, „Do Rzeczy”), streszczające niektóre zeznania podejrzanych. Prokuratura w Płocku wszczęła wtedy śledztwo, by ustalić sprawcę wycieku. Od marca 2015 r. jeszcze nie ustaliła.
We wtorek późnym wieczorem Zbigniew S. usłyszał zarzut bezprawnego upublicznienia informacji ze śledztwa ws. afery podsłuchowej. Zastosowano wobec niego dozór policyjny i objęto go zakazem opuszczania kraju.
S. nie bawił się w streszczenia, wywalił wszystko, łącznie z danymi wrażliwymi: adresami, numerami telefonów i peselami świadków i podejrzanych. Tłumaczy, że nie miał czasu na anonimizację. W ten sposób został ujawniony adres zamieszkania szefa CBA Pawła Wojtunika, co naraża go na potencjalne zagrożenie. To przestępstwo zagrożone karą więzienia, ale S. jest dziwnie spokojny. W jednym z wywiadów oświadcza, że sądu się nie boi, a prokuratura warszawska nic mu nie zrobi, bo nadaje się co najwyżej do zwalczania łupieżu.
I tak narodził nam się polski Julian Assange, który hurtowo ujawnia tajne dokumenty, zapowiada kolejne demaskacje i filuternie pyta: co mi zrobicie? Korzysta z faktu, że oficjalnie materiały śledcze są tajne, ale de facto całkowicie jawne. Zapoznali się z nimi pełnomocnicy stron: podejrzanych i pokrzywdzonych.