Środa 1 lipca zapisze się w historii polskiego sądownictwa. Weszła w życie największa od dziesięcioleci reforma prawa karnego, choć i tak było ono przez lata poprawiane setki razy. Vacatio legis, czyli okres na przygotowanie się do nowych rozwiązań – słabo wykorzystany – trwał prawie dwa lata. I wielu praktyków twierdzi, że reforma jest skokiem w niewiadome.
Reforma zmienia sytuację sędziego. Dotychczas to on był motorem procesu. On dociekał prawdy, badał dowody i przesłuchiwał świadków, w praktyce w czasie procesu „uczył się” sprawy, w której miał wydać wyrok. Stąd proces nazywano „inkwizycyjnym”. Teraz to strony – oskarżenie i obrona – będą się spierać przed sędzią obserwatorem, który sam pytań nie stawia, dowodów nie szuka. To proces „kontradyktoryjny”, pojedynkowy. Dotąd też wszystko robiono dwa razy: pełne dowody i zeznania rejestrował prokurator (nieraz tysiące stron akt), a sędzia odtwarzał jego wcześniejszą robotę, tych samych świadków przesłuchując przed sądem. Ambicją reformy jest uproszczenie postępowania. Prokurator zbierze dowody i świadków, lecz tak naprawdę mają zeznawać tylko raz: przed sądem.
Założenia, przygotowane przez najwybitniejszych polskich profesorów prawa, są godne pochwały. Sąd, przepracowany i przeładowany, zostanie odciążony, przewlekłość – plaga naszych sądów – ograniczona, dublowanie postępowania – zniesione. Ale obaw jest wiele, oto najważniejsze:
1.
Kto będzie odpowiadał za ustalenie, co się naprawdę wydarzyło? Czyli co będzie z tak zwaną prawdą materialną w procesie? J.C., mieszkanka Warszawy, wdała się nieostrożnie w kontakty z oszustem, sprzedała mu kilka drobnych przedmiotów.