We wtorki odbywa się u nas mały targ (większy w niedzielę). Ludzie kupują warzywa, owoce i sery. Jak co tydzień od niepamiętnych czasów. Aż nagle odwieczną monotonię zakłócił przenikliwy pisk opon. Sroki wyleciały z gniazd, łabędzie pływające dotąd spokojnie po Marnie wzbiły się w górę, zamarł nawet zegar na ratuszu i wydzwonił godzinę z tchórzliwym opóźnieniem. Z samochodu wyskoczyły cztery postacie w kominiarkach. Co drugi uciekający przechodzień, a jest ich zazwyczaj na targu niemało, zaalarmował natychmiast – bo do czego wreszcie służą telefony komórkowe? – policję, żandarmerię i ministerstwo spraw wewnętrznych.
Złoczyńcy wdarli się do sklepu jubilerskiego, ogłuszyli łomem sprzedawcę i porwawszy kilka pierścionków, rzucili się do ucieczki. Jednak zaraz natknęli się na patrol policji miejskiej, która, podług ostatnich ustaw (a może za zgodą mera), wyposażona jest w ostrą amunicję. Pistolet, jak to pistolet. Tylko w amerykańskich filmach Sylvester Stallone trafia z dokładnością co do centymetra. Nasz miejski policjant nie doszedł do takiej precyzji. Spośród jego czterech kul trzy rozpłynęły się w niebiosach. Czwarta trafiła w witrynę pobliskiej agencji ubezpieczeniowej. Boga chwalić, nikt w tłumie nie został ranny.
Nie minęła minuta, a już zaśpiewały kuranty nadjeżdżających żandarmów. Bandyci zagwizdali do rejterady. W samochodzie, którym uciekali, przez przeoczenie zapewne, nie zmienili nawet numerów rejestracyjnych. Nie miało to jednak znaczenia. I tak nie dojechali daleko. Jest rzeczą wysoce stresującą, nawet dla doświadczonych kierowców, prowadzić auto, kiedy ma się parę bryk żandarmerii na ogonie. Nie wytrzymał napięcia szofer gangu i na pierwszym zakręcie wbił się czołowo w nadjeżdżającą z przeciwka ciężarówkę.