Sukces w klęskę zamieniony
Pięć lat prezydenta Komorowskiego: bez skandali, po prostu przyzwoicie
Prezydent Bronisław Komorowski odchodzi ze swojego urzędu w atmosferze, która na dobrą sprawę uniemożliwia sprawiedliwą i rzetelną ocenę jego dokonań. Przegrana kampania zdecydowanego faworyta, mająca swoje nie do końca rozpoznane konsekwencje polityczne, wśród których załamanie się notowań i tym samym wyborczych szans jego obozu politycznego jest jednym ze skutków i kładzie się cieniem na całej pięcioletniej kadencji.
Można wręcz odnieść wrażenie, że dziś to jedyne kryterium oceny. Mało więc kto Komorowskiego broni, nawet zwolennicy zaczynają mówić o prezydenturze niespełnionych szans, mało aktywnej, zamkniętej na dokonujące się społeczne zmiany, na poddanie się wymaganiom Platformy i zbyt małej samodzielności. Powróciło ze zdwojoną siłą określenie „strażnik żyrandola”, ale długa dominacja Donalda Tuska jako niekwestionowanego lidera sceny politycznej prezydenturę Komorowskiego jednak przytłaczała i też zaważyła na ostatecznych ocenach.
Jeśli do tego dodać bardzo brutalne ataki ze strony kościelnych hierarchów i katolickich środowisk świeckich z powodu podpisania konwencji antyprzemocowej, a zwłaszcza ustawy o in vitro – to można odnieść wrażenie, że była to prezydentura konfliktów i dzielenia społeczeństwa, prezydentura jednej partii, a nie obywatelska, próbująca jednoczyć ponad podziałami, ponad ową wojną polsko-polską.
W każdym razie finał bardzo przypomina początek, kiedy to po katastrofie pod Smoleńskiem Komorowski wygrał wybory i obóz PiS wszelkimi sposobami próbował pozbawić go legitymacji do sprawowania urzędu, kiedy musiał praktycznie w samotności przetrwać oblężenie Pałacu Prezydenckiego przez tak zwanych obrońców krzyża.
To wtedy próbowano zrobić z niego w lżejszej wersji agenta Moskwy, w cięższej – nawet mordercę prezydenta, który zginął w katastrofie lotniczej.