O Tęczy, co dręczy
Dla tęczy to lepiej, że zniknie z pl. Zbawiciela. Ale coś w tej sprawie niepokoi
W pewnym sensie „Tęcza” uzupełniła tylko spontanicznie tworzące się wokół placu Zbawiciela centrum życia towarzyskiego o jakiś rodzaj totemu. Bo nie każdy podchodził do niej jako do znaku sztuki (często wręcz zapominano, że stworzona przez Julitę Wójcik „Tęcza” była pierwotnie instalacją artystyczną) i nie każdy traktował ją od razu jako symbol mniejszości seksualnych.
Dla wielu osób była to – trochę analogicznie do palmy przed warszawską Giełdą, a dawnym Domem Partii – forma pozwalająca rozbroić atmosferę, przypomnieć o tym, jak w Warszawie codzienne życie wdziera się w miejsca historycznie naznaczone. Jak kawiarniana banalność musi współistnieć z wzniosłymi śladami historii.
Bo sam plac to przecież i walki z okresu powstania warszawskiego, i późniejsze ponure pomysły rozbiórki kościelnych wież. Kolorowa praca była trochę jak dekoracja karnawałowa, którą ktoś wstawił w towarzyskie serce miasta. To był ten prawdziwie uniwersalny wymiar „Tęczy”, na który w wiadomościach rzadko zwracano uwagę, lokalnie jednak bardzo istotny.
Teraz „Tęcza” ostatecznie zniknie z placu. Rzecz wydaje się przesądzona i właściwie pozostaje się – też po warszawsku, bo to w końcu miasto zmian – z taką zmianą pogodzić.
Mnie przychodzi to o tyle łatwiej, że choć lubiłem „Tęczę”, to po ostatnim ideologicznym akcie spalenia stała się na pl. Zbawiciela już nie gościem, tylko więźniem. Otoczona kamerami monitoringu, pilnowana przez patrole strażników miejskich, chroniona przez systemy przeciwpożarowe. Czekająca przez cały rok na to, kto spróbuje podjąć wyzwanie – bo zrobił się z tego chuligański sport – i podłożyć ogień przy okazji obchodów 11 Listopada.