To nieprawda, że całe siły bojowe polskiej armii zmieściłyby się na trybunach Stadionu Narodowego. Ale Wojsko Polskie, choć formalnie liczy sobie 100 tys. plus około 10 tys. Narodowych Sił Rezerwowych, w dużej części składa się z urzędników w mundurach. Zmiana proporcji, w myśl której miało być więcej Indian, a mniej wodzów, była sztandarowym hasłem autora tego bon motu – gen. Stanisława Kozieja. Był wodzem – szefem Biura Bezpieczeństwa Narodowego, aby po pięciu latach kadencji zostać Indianinem – odszedł właśnie z urzędu. Proporcje etatów szeregowych do oficerów jakie były, takie są. Kłopoty armii mają charakter strukturalny. Oficerowie jako zamknięta korporacja zawodowa bronią swoich interesów. Deklarowane przez PiS powiększanie armii może się więc okazać kosztowne, ale niekoniecznie efektywne. Podobnie jak sugerowane w czasie konwencji programowej tej partii podniesienie wydatków na armię do 2,5 proc. PKB.
Niemiecka armia zacznie stopniowo zwiększać wydatki dopiero za dwa lata. Pragmatyczni Niemcy doszli do wniosku, że nie do końca wiadomo jeszcze, jakie będą potrzeby.
W logice naszej kampanii wyborczej sprawy wojska, obronności i zakupów zbrojeniowych są takim samym towarem wyborczym jak pozostałe obietnice zwiększenia wydatków na wszystko. PiS w swoim oficjalnym programie ma ogólnie słuszne postulaty. Armia ma być silna. Polska ma być niezależna. Przemysł obronny ma produkować dla polskiej armii najnowocześniejszy sprzęt. Do tego dochodzi stara pieśń o dokończeniu reform wojskowych służb i wymachiwanie pięścią, a raczej piąstką przed nosem Rosji. Wiele w tym jednak myślenia magicznego i zaklęć.