Poufne źródło informacji
Słynna sprawa sprzed lat. Kulisy akcji policyjnej w podwarszawskiej Magdalence
Tekst ukazał się w POLITYCE 5 kwietnia 2003 r.
*
W 1995 r. w Niemczech rozpisano za Pikusem międzynarodowy list gończy. Białorusina, byłego żołnierza radzieckiego KGB, poszukiwano za udział w gwałcie zbiorowym i napadach rabunkowych. Polskie organy ścigania miały przekazane przez stronę niemiecką informacje o przestępcy. Wiedziano, że jest bardzo niebezpieczny, wyszkolony do zabijania, że może posługiwać się fałszywymi dokumentami i że najprawdopodobniej ukrywa się w Polsce.
Ale Igor Pikus, chociaż faktycznie przebywał w Polsce, nie ukrywał się. W 1996 r. zamieszkał w Rzepinie, a aktywnie działał w Słubicach – przy granicy niemieckiej. Miał kilka paszportów.
– W styczniu 1997 r. na ulicy Chopina w Słubicach zauważyłem Audi bez przednich numerów rejestracyjnych, zatrzymałem wóz do kontroli – opowiada Michał Strep, wówczas starszy dzielnicowy. Auto okazało się kradzione, wewnątrz policjant znalazł komplet narzędzi do włamań samochodowych, tzw. łamaków. Kierowca Audi wylegitymował się paszportem na nazwisko Aleksander Wołodin, ale podczas przeszukania dzielnicowy Strep znalazł w samochodzie drugi paszport, tym razem z nazwiskiem Igor Pikus. – Zatrzymałem podejrzanego i przekazałem kolegom z pionu kryminalnego– mówi Strep. – Kilka dni później ze zdziwieniem zauważyłem, że ten facet łazi po Słubicach. Został zwolniony.
Wiesław Ciepiela, rzecznik KWP w Gorzowie Wielkopolskim, po sprawdzeniu dokumentacji potwierdza: – Faktycznie został przez dzielnicowego Strepa zatrzymany, spędził na komendzie 48 godzin, policja zwróciła się pisemnie do prokuratury, aby wystąpiła do sądu o aresztowanie podejrzanego. Nie wiem z jakich powodów prokurator nie zażądał sądowego nakazu aresztowania, wystarczyło mu poręczenie majątkowe wpłacone przez Wołodina vel Pikusa.
Michał Strep już nie pracuje w policji. W 2000 r. zwolniono go dyscyplinarnie, podobnie jak naczelnika wydziału prewencji Komendy Powiatowej w Słubicach Jana Maziarza; obu – jako podejrzanych o branie łapówek od kilku obywateli Białorusi. Maziarz był bezpośrednim przełożonym Strepa. W akcie oskarżenia przeciwko nim prokurator wymienił szereg zdarzeń, kiedy mieli „przyjmować korzyści majątkowe”. Michał Strep miał w sumie przyjąć głównie w niemieckich markach i amerykańskich dolarach równowartość ponad 16 tys. zł, a Jan Maziarz ponad 12 tys. zł. Dającym łapówki też postawiono zarzuty – na ławie oskarżonych miało zasiąść 8 osób, z czego 6 stanowili cudzoziemcy. Na procesie występowaliby w dwóch rolach: jako oskarżeni oraz jako główni i jedyni świadkowie oskarżenia.
Ale mimo upływu prawie 5 lat (akt oskarżenia nosi datę 7 września 1998 r.) proces nie odbył się. Świadkowie kolejno znikali i proces zawieszono.
Podczas śledztwa wobec policjantów zastosowano areszt, w sumie spędzili za kratami cztery miesiące. Pozostali oskarżeni odpowiadali z wolnej stopy. – Przecież prokurator powinien przewidzieć, że oni gdzieś się rozpłyną – uważa Michał Strep. –No, chyba że tu wcale nie chodziło o rozsądzenie sprawy, ale załatwienie nas, policjantów, bo byliśmy niewygodni dla układu.
Według Strepa i Maziarza dla układu przestali być wygodni, kiedy wykryli, że dwóch funkcjonariuszy z komendy w Słubicach bierze łapówki. – Mieliśmy też informacje, że skorumpowani mogą być policjanci z Komendy Wojewódzkiej w Gorzowie – ujawnia Jan Maziarz. – Zaczęło się szukanie na nas haków, znaleziono tych Białorusinów.
Prokurator napisał w akcie oskarżenia, że Strep i Maziarz brali łapówki od lata 1996 r. do maja 1998 r. Od Igora Adamowicza mieli przyjąć co najmniej 3 tys. marek i 500 dol., od Wołodina 2,8 tys. marek, od pozostałych kwoty znacznie mniejsze – od 50 zł do 250 marek. W tym samym czasie obaj funkcjonariusze zbierali od przełożonych pochwały i nagrody za swoją pracę. – Byli wyróżniającymi się pracownikami – ocenia ich ówczesny szef, mł. inspektor Zygmunt Magniewski, aktualnie komendant powiatowy policji w Nowej Soli. Strep zwany był przez słubickich złodziei Kowbojem – działał niekonwencjonalnie i bezkompromisowo, był postrachem świata przestępczego. Z zemsty spalono mu samochód, sprawców nie znaleziono. Wielokrotnie grożono mu śmiercią, jako jedyny policjant ze słubickiej komendy dostał zezwolenie na prywatną broń.
– Badałem tę sprawę, uważam, że tym policjantom wyrządzono krzywdę – mówi Marek Surmacz, słynny w całej Polsce były policjant z Gorzowa, który swego czasu wydał wojnę nieuczciwym funkcjonariuszom. Teraz jest w Gorzowie radnym i razem z gorzowskim posłem Kazimierzem Marcinkiewiczem (PiS) staje w obronie Strepa i Maziarza.
W 1997 r. w „Wiadomościach” 1 Programu TVP pokazano uroczystość w Komendzie Głównej – Michał Strep otrzymał od szefa policji nagrodę pieniężną za nieprzyjęcie łapówki 10 tys. marek od złodzieja samochodów. Janowi Maziarzowi przypinał zaś do klapy Srebrny Krzyż Zasługi sam minister spraw wewnętrznych Leszek Miller. – To kłóci się z obrazem sprawy, w jaką nas wrobiono – mówi Michał Strep. – Jeżeli byłem skorumpowany, to dlaczego brałem po 100 marek, a nie sto razy więcej?
Według Strepa i Maziarza prowadzili oni z Białorusinami Adamowiczem i Wołodinem skomplikowaną grę operacyjną. Spotykali się z nimi, świadomi, że to przestępcy, aby uzyskać ważne informacje. Według prokuratora ta wersja jest częścią linii obrony i nie odpowiada prawdzie. Nie jest zadaniem autora wyrokowanie, jak było w rzeczywistości – to powinien ocenić sąd. Ale wątpliwości zgłaszane dzisiaj przez obu byłych policjantów brzmią wiarygodnie. Tym bardziej że w sprawie istnieją tzw. dodatkowe okoliczności.
Aleksander Wołodin (Igor Pikus) na terenie Polski, a wcześniej w Niemczech, popełniał przestępstwa w parze z Igorem Adamowiczem, który legitymował się też paszportem na nazwisko Peter Milacz. Po ucieczce z Niemiec, gdzie obu ścigano listami gończymi, i przycumowaniu w Polsce, tuż przy granicy, zorganizowali gang złożony z Białorusinów i nadal kradli samochody, a także ściągali haracze i dokonywali rozbojów – typowa bandycka robota. Strep podejrzewał, że mają jakiś układ z policjantami oraz plecy w prokuraturze. Utwierdzał go w tym fakt, że kiedy zatrzymał Wołodina, ten wykręcił się sianem. – Razem z moim szefem Janem Maziarzem nawiązaliśmy z nimi kontakt. Od pewnego Litwina, naszego informatora, wiedzieliśmy, że to groźna grupa, chcieliśmy ich mądrze podejść – opowiada były dzielnicowy. Twierdzi, że działo się to za zgodą przełożonych, o spotkaniach z Białorusinami składał raporty i sporządzał notatki służbowe. Razem z Maziarzem korzystali z tzw. funduszu operacyjnego, opłacali z niego głównie swojego litewskiego informatora. – Ale sprawy szły opornie, byli sprytni. Kiedy rzecz stała się niebezpieczna, bo Adamowicz z Wołodinem ciężko pobili naszego agenta, zerwałem z nimi kontakt i obiecałem, że zrobię wszystko, aby zostali zapuszkowani – opowiada. – Zaczęły się telefony z groźbami i różne podchody. I zaraz potem nagle zostałem aresztowany.
Początkowo jednym z dowodów miały być kasety z dyktafonu, na jaki Białorusini nagrywali rozmowy z policjantami. Strep twierdzi, że te nagrania były dokonywane na zlecenie Komendy Wojewódzkiej w Gorzowie, a konkretnie Krzysztofa K., pracownika Inspektoratu KWP (jednostka kontrolująca policjantów). – Adamowicz i Wołodin byli współpracownikami tego K., na jednej z kaset był początkowo fragment ich rozmowy z człowiekiem o imieniu Krzysztof, potem to skasowano – mówi. Jan Maziarz dodaje, że dwa razy na własne oczy widział Krzysztofa K. rozmawiającego w Słubicach z Adamowiczem i Wołodinem. – Pierwszy raz pod restauracją Lubusz w Słubicach, drugi przed sklepem radiowo-telewizyjnym przy pl. Wolności. Białorusini podjechali wtedy zieloną sportową Hondą, auto było charakterystyczne, łatwe do rozpoznania – twierdzi.
Dowody fonoskopijne, czyli owe kasety, nie zostały jeszcze dopuszczone jako dowód w sprawie. Biegły uznał, że były niekompletne, część rozmów skasowano, z innych usuwano fragmenty. Strep i Maziarz są przekonani, że Białorusini mieli jakiś układ z policjantami z Inspektoratu i z prokuraturą. W zamian za zeznania przeciwko nim Adamowiczowi i Wołodinowi zapewniono nietykalność.
Wiesław Ciepiela, rzecznik KWP w Gorzowie, na podstawie akt odtwarza przebieg zdarzeń: – W maju 1998 r. do Komendy Wojewódzkiej przyszła delegacja Białorusinów, aby zawiadomić, że muszą się opłacać dwóm policjantom ze Słubic, Strepowi i Maziarzowi. Przynieśli ze sobą kasety z nagranymi na dyktafon rozmowami z tymi funkcjonariuszami. Sprawa wyglądała bardzo poważnie, przekazaliśmy ją prokuraturze.
W tym czasie we wszystkich nadgranicznych jednostkach policji raz po raz wybuchały afery korupcyjne. Policjanci okazywali się wyjątkowo mało odporni na pokusy. W Słubicach, Świecku, Kostrzyniu grasowały bandy zza wschodniej granicy, rezydowały prostytutki ze swoimi opiekunami. Rosjanie, Litwini, Białorusini, Ukraińcy i Bułgarzy czuli się w zachodniej Polsce jak na Dzikim Zachodzie. Napadali, wymuszali, kradli auta – policja nie dawała sobie z tym rady. Część policjantów współpracowała z bandytami – to nie ulega wątpliwości. Wiesław Ciepiela uważa, że dzięki dobrej pracy Inspektoratu uporano się już z plagą nieuczciwości we własnych szeregach. Policjantów podejrzewanych o złe kontakty starano się odsiewać, pod różnymi pretekstami zwalniano ze służby. Jeżeli były dowody, sprawy kierowano do prokuratury. – Efekty są wymierne – mówi Ciepiela. – Teraz rocznie ginie w naszym rejonie o półtora tysiąca samochodów mniej niż w tamtych latach.
Maziarz i Strep działali niekonwencjonalnie, to budziło podejrzenia. Prowadzili pracę operacyjną, jeździli na wspólne patrole. Dzisiaj ich ówcześni przełożeni mówią, że Maziarz przekraczał swoje uprawnienia: jako naczelnik prewencji nie musiał pełnić służby patrolowej, dlaczego wiec tak chętnie ruszał z podwładnym w teren? Zygmunt Magniewski, wtedy komendant powiatowy w Słubicach, mówi, że niepokój budził standard życia Maziarza i Strepa. – Był wyższy niż przeciętny– zauważa. Ale nie chce przesądzać o winie swoich pracowników. – Ta sprawa jest już nie do wyjaśnienia – ocenia. – Nie ma świadków, nie ma pozostałych oskarżonych, wszystko się rozmyło. Dlaczego? Nie wiem, chociaż byłem wtedy komendantem w Słubicach, nie miałem wglądu w materiały. Wszystko znajdowało się w Inspektoracie i w prokuraturze.
A jednak tę sprawę trzeba koniecznie wyjaśnić. Prześwietlić cały skomplikowany system współpracy różnych policyjnych i prokuratorskich szczebli z informatorami ze świata przestępczego. Powód jest jeden, ale za to szczególnie ważny. W Słubicach działał wówczas bezkarnie Aleksander Wołodin, który w marcu 2003 r. jako Igor Pikus, zanim sam zginął, zabił w Magdalence dwóch policjantów, a 16 poranił. Jak to było możliwe, że Wołodin vel Pikus, chociaż poszukiwany za groźne przestępstwa przez Interpol, mógł współpracować z polskimi organami ścigania i nikt nie skojarzył, że to wyjątkowo niebezpieczny osobnik?
W aktach prokuratorskich znajduje się notatka stanowiąca klucz do sprawy. To zaświadczenie wydane przez prokuratora Wojciecha Szcześniaka, ówczesnego naczelnika V Wydziału Śledczego Prokuratury Wojewódzkiej w Gorzowie. Oto treść pisma z 13 maja 1998 r.: „Zaświadcza się, że ob. Białorusi Aleksander Wołodin legitymujący się paszportem nr 425226974 jest podejrzany o czyn z art. 241 kk i jego pobyt na terenie Polski jest niezbędny dla dobra prowadzonego postępowania karnego. Zaświadczenie wydaje się na prośbę zainteresowanego, celem przedłożenia w Urzędzie Miasta i Gminy w Rzepinie”. Policjant ze Słubic (zastrzega swoje dane personalne do wiadomości redakcji) zapamiętał, że w maju 1998 r. zatrzymał podejrzany samochód, za kierownicą którego zasiadał osobnik, który wylegitymował się cytowanym wyżej zaświadczeniem. Sprawiał wrażenie wyjątkowo pewnego siebie, policjanta potraktował z lekceważeniem. – Dla mnie było jasne, że ten człowiek jest chroniony przez prokuraturę i nic mu nie mogę zrobić – wspomina funkcjonariusz.
Prokurator Szcześniak przebywa akurat na wyjazdowym szkoleniu. Szef Prokuratury Okręgowej w Gorzowie Jerzy Szudrowicz telefonuje do podwładnego i pyta o nieszczęsne zaświadczenie dla Wołodina. Szcześniak początkowo nie przypomina sobie, aby takie pismo sporządził. Po pół godzinie sam dzwoni i informuje, że prawdopodobnie napisał glejt Białorusinowi, ale chodziło w nim jedynie o stwierdzenie, że Wołodin jest podejrzanym w sprawie. Pomija, może nie pamięta, że najważniejszy fragment zaświadczenia dotyczył faktu, że pobyt Białorusina na terenie Polski jest niezbędny. To była przepustka zapewniająca Wołodinowi vel Pikusowi pełną swobodę.
Dlaczego prokurator nie zastosował wtedy aresztu wobec Wołodina, skoro jego pobyt w Polsce był aż tak niezbędny? Tłumaczenie, że nie stosuje się aresztu wobec osoby, która sama doniosła, że dawała łapówki, odpada. Człowiek, który ujawnia proceder korupcyjny, może być traktowany łagodnie pod warunkiem, że jego tożsamość nie budzi żadnych wątpliwości. Wiadomo, gdzie mieszka, z czego się utrzymuje, posiada autentyczne dokumenty (dowód osobisty, paszport) i nie zajmuje się przestępczym procederem.
Wołodin żadnego z tych warunków nie spełniał. Od początku nie było pewne, czy jest tym, za kogo się podaje. Już podczas pierwszego zatrzymania, kiedy jechał kradzionym Audi, znaleziono u niego dwa paszporty – drugi na nazwisko Pikus. Tymczasem prokurator Szcześniak założył, że to bez wątpienia nie Pikus, ale Wołodin. W akcie oskarżenia nie wspomniał ani słowem, że Wołodin posiadał też paszport na inne nazwisko. Nie sprawdził, że Pikus jest poszukiwany, nie porównał jego odcisków palców – słowem nie zrobił nic, aby zweryfikować wiarygodność swojego głównego świadka i oskarżonego zarazem.
Jesienią 1998 r. Wołodin czmychnął ze Słubic. Pod adresem w Rzepinie, gdzie miał rzekomo przebywać, nikt go nie znał. Odnalazł się dopiero w lutym 2000 r. na lotnisku Okęcie z łotewskim paszportem na nazwisko Ainars Jasenuns. Służba graniczna bez trudu stwierdziła, że dokument jest fałszywy, a legitymuje się nim Igor Pikus poszukiwany międzynarodowym listem gończym. Białorusina zatrzymano w areszcie ekstradycyjnym. Sąd Rejonowy w Słubicach natychmiast wydał postanowienie o wznowieniu zawieszonej rozprawy i aresztowaniu do niej Igora Pikusa (co powodowało, że ten przestępca najpierw zostałby skazany przez polski sąd, a po odbyciu kary wydany do Niemiec i tam ponownie osądzony). Prokuratura Okręgowa w Gorzowie złożyła na to postanowienie zażalenie. Nie tylko nie zgodziła się ze wznowieniem przewodu sądowego (co dziwne, bo sama przecież skierowała do sądu akt oskarżenia), ale zaskarżyła postanowienie o zastosowaniu aresztu. Sąd Okręgowy w Gorzowie uwzględnił skargę, Pikusa nie aresztowano. Wydano go do Niemiec, skąd uciekł, wrócił do Polski, przystał do gangu Mutantów, napadł na policjantów pod Nadarzynem (zginął wtedy funkcjonariusz), ukrywał się wraz z Robertem Cieślakiem w Magdalence i tam zginął zabijając wcześniej dwóch policjantów.
W skardze na postanowienie słubickiego sądu prokuratura wciąż z uporem godnym lepszej sprawy trzymała się swojej wersji. Twierdziła, że w 1998 r. nie było najmniejszych podstaw do kwestionowania danych osobowych Aleksandra Wołodina, a wątpliwości wobec jego personaliów nastąpiły dopiero, kiedy zatrzymano go na lotnisku. W tym samym akapicie prokurator jednak przyznaje, że: „Okoliczności związane z posługiwaniem się przez A. Wołodina danymi personalnymi innej osoby i to I. Pikousa (pisownia jak w oryginale – przyp. autor) były znane już wcześniej”. Jeżeli były znane, dlaczego Pikusa nie sprawdzono, nie zweryfikowano jego dossier, nie przeprowadzono podstawowych czynności, nie ujawniono prawdy?
Dzisiaj to już jasne: Aleksander Wołodin, czyli Igor Pikus, był używany przez gorzowską prokuraturę i policyjny Inspektorat jako agent. Prawdopodobnie przy jego pomocy przeprowadzono rozgrywkę z dwoma słubickimi policjantami. Donosząc na nich zapewnił sobie prawo do pobytu w Polsce. W dokumentach sprawy, do których dotarliśmy, on i jego równie niebezpieczny wspólnik Igor Adamowicz występują jako tzw. pozi (poufne osobowe źródło informacji).
Szukanie winnych śmierci policjantów w Magdalence trzeba koniecznie rozszerzyć o wydarzenia sprzed kilku lat. Gdyby wtedy w Słubicach i Gorzowie nie popełniono kardynalnych błędów, prawdopodobnie nie doszłoby do krwawej bitwy pod Warszawą.