Debata jeden na jeden, jeśli coś od niej naprawdę jeszcze zależy i jeśli biorą w niej udział przeciwnicy największej wagi, jest oczywiście spektaklem przyciągającym miliony i jako spektakl nie do przebicia. Pamiętamy z przeszłości takie debaty, historyczne wręcz, bez żadnej przesady – zaczynając od tej z jesieni 1988 r., czyli debaty Wałęsa-Miodowicz, później debaty Wałęsa-Kwaśniewski, aż wreszcie Tusk-Kaczyński.
Ta ostatnia, poniedziałkowa, w której wzięły udział Ewa Kopacz i Beata Szydło, do tej kategorii się nie zapisała. Tym bardziej oczekiwano na debatę wszystkich ze wszystkimi, którzy mają szansę wejść do parlamentu, zwłaszcza że nie brakowało protestów przeciwko ekskluzywnemu potraktowaniu przez telewizje liderek PiS i PO. Dwie te partie zyskały dodatkową szansę na umocnienie swojego duopolu i swojej przewagi nad resztą.
W debacie jeden na jeden toczy się specyficzna gra, trochę szachów, trochę teatru, podchodów, uników, złośliwości, według scenariuszy przygotowanych przez sztaby. W dużej debacie na takie scenariusze nie ma miejsca i czasu, choć zapewne na zapleczu sztaby pracują, a liderzy szykują się do występów (każdy miał mniej więcej po 9 minut), by pokazać się jak najlepiej i ugrać jak najwięcej. Pytania, jakie tu są ważne, są następujące: co wydobyć na wierzch, kogo zaatakować, a kogo ominąć, bo nie chodzi tylko o odnalezienie się w podziale rządzący i opozycja, ale także o bezpośrednich konkurentów, sięgających po poparcie tych samych elektoratów.
To jest szansa dla mniejszych i słabszych, by pokazać się w całej krasie, wyjść z niejakiej anonimowości bądź z głębokiego marginesu, stanąć w świetle jupiterów obok liderek PO i PiS. Te z kolei mogły skorzystać z szansy do poprawki po średnio udanej debacie poniedziałkowej.
Jak to wyszło?