Właściwie już raz to przerabialiśmy. W 2005 r. PiS wygrało wybory parlamentarne, rysując wyborcom czytelny podział na Polskę „liberalną” (czyli platformerską) i pisowską „solidarną”. Jakże zdziwili się jednak socjalni wyborcy PiS, oczekujący państwowego wsparcia, gdy kilka miesięcy później na czele Ministerstwa Finansów stanęła przetransferowana z Platformy Obywatelskiej Zyta Gilowska. I najpierw obniżyła składkę rentową, a potem podatki dochodowe dla najbogatszych (likwidacja trzeciego progu). Tłumacząc – zgodnie z pierwszym przykazaniem każdego gospodarczego liberała – że dobre podatki to niskie podatki, a progresywna skala podatkowa to nic innego jak nieodpowiedzialne lewackie marzycielstwo. W tym samym czasie „socjalne” PiS zlikwidowało podatek od spadków i darowizn w najbliższej rodzinie. I to bez żadnego kryterium dochodowego, co jest w rozwiniętym świecie rozwiązaniem dość niecodziennym. Argumentacja stojąca za tym rozwiązaniem była znów jakby wprost wyciągnięta z liberalnego abecadła i głosiła, że ubogie polskie społeczeństwo musi się najpierw dorobić. A o redystrybucji bogactwa pogadamy później. Z naprawdę socjalną wizją państwa, walczącego z nierównościami społecznymi, nie miało to wiele wspólnego.
Dziś punkt wyjścia jest bardzo podobny. PiS pewnie jeszcze lepiej niż w 2005 r. wyczuło społeczne zapotrzebowanie na poważną korektę modelu gospodarczego przyjętego w Polsce po 1989 r. Dostrzegło problem niskich płac, prekaryzacji pracy i podatkowego uprzywilejowania dużych potężnych korporacji (głównie tych zagranicznych). Zauważyło, że obywatel (a nawet przedsiębiorca) przestał się państwa obawiać. A coraz częściej wręcz oczekuje od tego państwa większej aktywności. Prawu i Sprawiedliwości – pewnie zupełnie przypadkowo – pomógł też wiejący z Zachodu pokryzysowy wiatr zmian, który przyniósł zmierzch neoliberalnego dogmatu „obniż podatki, obetnij wydatki, zdereguluj”.