Beata Szydło podkreślając kilkukrotnie, że wypełnienie deklaracji z exposé jest sprawą honoru jej samej, całego gabinetu i partii obecnie rządzącej, obiecała m.in.:
1. „po pierwsze: rozwój, po drugie: rozwój, po trzecie: rozwój” (w tym jednym zdaniu streszczać się ma, jak to sama ujęła, program rządu).
Ale dlaczego by nie pociągnąć tego wyliczenia dalej? Wszak Beata Szydło – jak sama stwierdziła – wierzy, że Polacy po czterech latach przedłużą „kontrakt” z ekipą PiS. A więc znów będziemy mieli lata rozwoju, co zbliży nas do marksistowskiego ideału postępu nieskończonego.
2. w ciągu mitycznych stu pierwszych dni urzędowania załatwić kluczowe obietnice z kampanii wyborczej (500 zł na dziecko, bezpłatne leki dla chorych powyżej 75. roku życia, minimalną stawkę godzinową w wysokości 12 zł, 8 tys. wolnych od podatku i obniżenie wieku emerytalnego do 60 lat dla kobiet i 65 dla mężczyzn).
Niby dlaczego nie przebić tych liczb? Zwłaszcza jeśli równocześnie PiS nie wskazuje, skąd tak naprawdę wziąć pieniądze (ekonomiści szacują, że te pomysły mogą kosztować i 50 mld zł rocznie, podczas gdy szefowa rządu znalazła około 3 mld). A więc: tysiąc złotych na dziecko, bezpłatne leki dla emerytów, rencistów, bezrobotnych i samotnych matek, 20 zł płacy minimalnej za godzinę, 10 tys. kwoty wolnej i - bo przecież mamy równouprawnienie - wiek emerytalny po 60 lat dla kobiet i mężczyzn. Dlaczego nie? To tak samo nierealne.
3. przełamać kryzys demograficzny.
Proponowałbym od razu ustawić poprzeczkę na jakimś bardziej wymiernym poziomie: siedmioro albo i dziesięcioro dzieci w rodzinie.