Najpierw próbowała – przypomnę – w Poznaniu. Z genialnym, gotowym już projektem architektonicznym słynnego japońskiego projektanta Tadao Ando i sensownym biznesplanem. Niestety, w złym momencie (zawirowania wokół osoby jej byłego męża), więc plan upadł.
Teraz próbuje w Warszawie i coś przeczuwam, że to jej ostatnie podejście do tego projektu. Jeśli i tu się nie powiedzie, to zapewne spakuje zabawki i radość będą mieli Szwajcarzy, bo i tam przygotowuje ona powierzchnie wystawowe w starym górskim, nieczynnym już browarze. A prawdopodobieństwo, że znów może zostać odprawiona z kwitkiem, są – niestety – bardzo duże.
W rozmowie z „Gazetą Wyborczą” wiceprezydent Warszawy Jarosław Jóźwiak stwierdził, że pismo od kolekcjonerki wpłynęło do Urzędu Miejskiego miesiąc temu. Mija się z prawdą. Trafiło ono na biurko Hanny Gronkiewicz-Waltz w końcu czerwca. Urzędnicy miejscy deliberują więc nad tą propozycją od pięciu miesięcy i – według zapowiedzi – pomedytują jeszcze co nieco.
Świetnie rozumiem, że tego typu oferta wymaga przeanalizowania szeregu czynników i zabezpieczenia własnych interesów, ale – umówmy się – nie jest to Protokół z Kioto, by w nieskończoność debatować nad szczegółami. Wyjściowe stanowisko można zająć bardzo szybko, trzeba tylko chcieć. A władze stolicy stosują – jakże typową dla Platformy Obywatelskiej w minionych latach – strategię przeciągania i odwlekania, z nadzieją, że sprawa przyschnie i nie trzeba będzie podejmować już żadnej decyzji. Ani na „tak”, ani na „nie”, ani nawet na „tak, ale…”.
Tę wyjątkową opieszałość może tłumaczy (ale na pewno nie usprawiedliwia) kilka okoliczności.