Czy to możliwe, żebym na serio pisał o jakiejś „etyce”? Bo kto spośród ludzi światłych w naszych czasach może bronić czegoś tak skompromitowanego jak „moralność” i „etyka”, czyli o tej niby moralności „nauka”? Chyba tylko tytułem parodii, dla żartu. A moja książka przecież na parodię nie wygląda. Czyżbym naprawdę wierzył jeszcze w jakąś etykę? Czyżbym pod maską wolnomyśliciela i trefnisia skrywał pospolitą gębę mieszczucha, filistra i tchórzliwego miernoty, zagrzebanego w ciepłe pielesze roztropnego konserwatyzmu? Nie dość, że już prawie wyłysiał, to jeszcze zgłupiał?
Cóż, nie da się ukryć, że koncepcja ogłaszająca istnienie czegoś takiego, jak „moralność”, idealny świat obowiązków, norm postępowania, cnót i wad, szlachetnych i podłych uczynków, a razem z ową tzw. moralnością postulująca filozoficzną wiedzę o dobru i złu, o rzeczach nakazanych i zakazanych, o cnotach i wadach, zawsze służyła utwierdzaniu panowania królów i kapłanów.
Wmontowana w wielkie systemy opresji, a w dodatku wszczepiona do wnętrz niewolniczych umysłów pod postacią karzącej instancji sumienia, moralność jako taka, a wraz z nią systemy etyki należą do dziejów represji, reakcji i przesądu. Z grubsza zgoda, jakkolwiek paru filozofów próbowało naprawdę coś z tym niemoralnym (a jednak!) stanem rzeczy począć. Lecz moim krytykom zdaje się, że zdemaskowanie przewrotności moralistów i oportunizmu filozofów to jakiś ostatni akt moralny, po dokonaniu którego zorganizujemy sobie życie, by tak rzec, „postmoralnie”.