Ponowne upaństwowienie przez rząd kolejek górskich byłoby nie tylko złym sygnałem dla biznesu, chcącego inwestować w Polsce. Może też oznaczać dalsze odwlekanie decyzji co do skali udostępnienia Kasprowego Wierchu narciarzom albo też przeciwnie: szybkie przekształcenie legendarnej góry w fabrykę pieniędzy dla miejscowych – bez oglądania się na ekologię.
Jarosław Kaczyński, powszechnie znany z zamiłowania do górskich wędrówek, a przede wszystkim z narciarskich pasji, zapowiedział podczas ostatniej kampanii wyborczej, że jeśli jego partia zdobędzie władzę, to „uczyni wszystko, aby koleje linowe znów były w polskich rękach”. Głos w tej sprawie zabrał także Andrzej Duda (on akurat na nartach jeździ, i to przyzwoicie).
Prezydent grzmiał: „Kolejny element polskiego majątku narodowego przechodzi w obce ręce!”. I sugerował, że w ostateczności państwo polskie powinno „swoją własność” (?) „po prostu odkupić”, aby „kolej linowa na Kasprowy Wierch z powrotem znalazła się pod polską kontrolą”. Wtórowała mu ówczesna kandydatka na premiera, a dziś szefowa rządu Beata Szydło, przekonując, że sprzedaż kolejek górskich godzi w interesy i Polski, i Podhala.
Bo przecież właśnie głównie do górali – ważnego dla PiS elektoratu – skierowane były te deklaracje. Tak naprawdę bowiem, choć Polskie Koleje Linowe przynosiły zysk, to w skali państwa nie były to tak wielkie pieniądze (w 2011 r. 9,1 mln zł), by musieli zajmować się nimi główni politycy kraju. Zwłaszcza że PKL sprzedano za całkiem pokaźną w tym kontekście sumkę 215 mln zł, a na dodatek kupiec zapowiedział, że chce inwestować dalsze pieniądze w modernizację infrastruktury m.