Artykuł w wersji audio
[Artykuł ukazał się w tygodniku POLITYKA 23 lutego 2016 roku]
Jeszcze niedawno był jednym z najbardziej wpływowych ludzi w Polsce. Niedługo ma stanąć przed sądem, oskarżony w sprawie katastrofy smoleńskiej. I pewnie nie będzie to ostatni proces Tomasza Arabskiego.
Miło cię jeszcze widzieć na wolności – żartują znajomi na powitanie. Jemu samemu nie jest specjalnie do śmiechu. Mimo przekonania, że sprawa w wymiarze prawnym wydaje się dość oczywista, ma świadomość, że czeka go sądowa droga przez mękę.
Sprawa dotyczy organizacji lotu do Smoleńska. Akta liczą blisko 200 tomów. Prokuratura wykonała gigantyczną pracę, przesłuchała setki świadków, zgromadziła dziesiątki ekspertyz. I trzykrotnie umarzała śledztwo. Stwierdzono błędy i zaniedbania w organizacji lotu, ale prokuratorzy uznali, że nie wyczerpują one znamion przestępstwa i nie wystarczą do postawienia zarzutów. Prywatny akt oskarżenia wnieśli członkowie rodzin pięciu ofiar katastrofy. Zarzucają urzędnikom, że nie dopełnili obowiązków służbowych (art. 231 k.k.), co miało wpłynąć na bezpieczeństwo lotu. Grozi za to do trzech lat pozbawienia wolności. Sąd uznał, że nie może umorzyć sprawy bez oceny dowodów.
– W sytuacji prywatnego, czyli tzw. subsydiarnego, aktu oskarżenia to pokrzywdzeni mają wybór, kogo chcą oskarżyć. Wybrali urzędników Kancelarii Premiera i polskiej ambasady w Moskwie. Kancelaria Prezydenta ich nie interesowała – mówi mec. Jacek Dubois, który jest obrońcą jednego z pracowników ambasady.
Przed sądem ma stanąć pięć osób. Troje pracowników Kancelarii Premiera i dwoje z ambasady. Przy czym wiadomo, że główną zwierzyną łowną jest Tomasz Arabski. Pozostała czwórka dostała rykoszetem. Główny zarzut wobec Arabskiego dotyczy tego, że nie złożył zamówienia zgodnego z instrukcją HEAD, która reguluje loty najważniejszych osób w państwie. On sam podkreśla, że nie odpowiadał za ten lot, nigdy nie zajmował się organizowaniem prezydenckich wizyt. – Wierzę w wymiar sprawiedliwości – deklaruje Tomasz Arabski. – Przecież nawet w czasach PRL zdarzało się, że zapadały wyroki zgodne z prawem, a nie tylko z oczekiwaniami partyjnymi.
Z papieżem i z cygarem
Zanim Arabski trafił do polityki, zajmował się dziennikarstwem. Anna Rembas, dziś dziennikarka Radia Gdańsk, wspomina, że po raz pierwszy zetknęła się z nim w 1990 r., gdy stawiał pierwsze kroki w katolickim Radiu Plus w Gdańsku. – Był rzutki, szybki, bardzo sprawny, jeśli chodzi o kwestie techniczne, ale nie tylko. Umiał na przykład w kilku trafnych zdaniach streścić uzasadnienie sądowe. Zwierzę radiowe. Jego atutem była także znajomość angielskiego i hiszpańskiego – opowiada.
Za pierwszego promotora jego kariery uchodzi abp Tadeusz Gocłowski, któremu przypisywano duży wpływ na decyzje kadrowe w Trójmieście. – W pewnym momencie, gdy Arabski był reporterem Radia Zet, Gocłowski otoczył go opieką, bo go po prostu polubił jako człowieka – wspomina Witold Bock, przed laty sekretarz prasowy arcybiskupa. Nie bez znaczenia był też pewnie fakt, że Arabski bardzo serio traktował swoją religijność. Był członkiem Krajowej Rady Katolików Świeckich. Jako najmłodszy Polak został odznaczony przez Jana Pawła II medalem Pro Ecclesia et Pontifice. Delegowano go do relacjonowania papieskich pielgrzymek. Jako reporter Zetki był w 1998 r. na Kubie podczas wizyty papieża. Witold Bock waletował u niego wtedy w pokoju hotelowym. To był hotel, który zagrał w „Ojcu chrzestnym 2”. Wieczorami Bock z Arabskim wylegiwali się na wielkich materacach w hotelowym basenie, paląc pierwsze w życiu cygara, żeby poczuć się częścią tamtego świata.
Z Zetki Arabski wrócił do Radia Plus, ale już jako szef gdańskiego oddziału. – Przyjmował mnie do pracy i był pierwszym nauczycielem zawodu – wspomina Piotr Jacoń, dziś dziennikarz TVN24. – To był pionierski czas. Mała redakcja, siedzieliśmy wszyscy razem jak w kurniku. Panowała rodzinna, niekorporacyjna atmosfera. Arab był specyficznym szefem: emocjonalny, rozgestykulowany i chaotyczny. Notorycznie mylił nasze imiona, nie był w stanie zapamiętać, jak się nazywa jego sekretarka, ale był to też chaos twórczy. Pozwalał podwładnym się rozwijać.
Koledzy z Plusa wspominają, że często opowiadał, jak poznał swoją żonę Dorotę. To było na Kaszubach. Siedział z kolegą na murku, a ona – piękna blondynka z włosami do pasa – przechodziła obok. Jak się odwróci, to będzie moją żoną – powiedział do kolegi. Odwróciła się. Stworzyli bardzo tradycyjną rodzinę. On utrzymuje dom, ona zajmuje się czwórką dzieci.
– Jedną jego pasją było radio, a drugą rodzina – wspomina Anna Rembas. – To się czuło. To nie było udawane. Gdy Arabski awansował na szefa całej sieci Radia Plus, rodzina przeniosła się z nim do Warszawy. Razem z ks. Kazimierzem Sową miał postawić na nogi podupadającą finansowo rozgłośnię. Zastali bidę z nędzą, nawet papieru do drukarek brakowało. Przed Bożym Narodzeniem zabrakło pieniędzy na pensje dla pracowników. Razem z ks. Sową wzięli kredyt na 100 tys. zł, żeby ludzie mieli coś na święta.
– Dla niego to nie była łatwa decyzja, miał czwórkę dzieci na utrzymaniu – wspomina ks. Sowa. – Jest niesłychanie lojalny i traktuje ludzi serio. Był dziennikarskim ojcem chrzestnym dla wielu „niepokornych”, dla których stał się dziś wrogiem publicznym. Pracowali z nami Piotr Gociek, Piotr Gursztyn czy Marcin Wikło, a z drugiej strony Beata Tadla. I jakoś wszyscy się wtedy dogadywali.
Z tamtych czasów zachowała się anegdota, że Arabski ogłosił w Plusie listę piosenek zakazanych, na której figurowała m.in. „Dziewczyna szamana”. Według ks. Sowy rzecz zaczęła się od awantury, którą wszczął dziennikarz innego katolickiego radia, gdy na antenie Plusa usłyszał piosenkę Madonny i „Kołysankę dla nieznajomej” Perfectu. Dotąd robił raban, że to upowszechnianie treści, na które w katolickim radiu nie ma miejsca, aż Arabski stwierdził, żeby dla świętego spokoju je sobie darować. – „Dziewczynę szamana” z kolei ktoś puszczał w kółko i wszyscy już mieli tego dosyć – opowiada. Sam Arabski przyznaje jednak, że piosenka o kapłance diabła na antenie katolickiego radia go uwierała. To kreacja artystyczna, ale słowa są ważne – tłumaczy.
Singiel, ale z rodziną
Plus to był właściwie koniec przygody Arabskiego z radiem. Gdy stacja została zamknięta, wrócił na Wybrzeże i został naczelnym „Dziennika Bałtyckiego”. Dziennikarze wspominają, że zachowywał się niesztampowo. Idąc przeszklonym korytarzem, pukał w szybę newsroomu, wołając: widzę was. Więc nazwali go sanitariuszem psychiatryka. Jako naczelny chciał zrezygnować z prenumeraty „Nie” Jerzego Urbana, ale napotkał opór zespołu, który upierał się, że dziennikarze powinni czytać wszystko. Pewnego dnia zobaczyli, jak czyta „Nie” w swoim gabinecie. Ubrany w koszulkę z krótkim rękawem, bo był upał, i w zimowe rękawice. Gdy ktoś go spytał, dlaczego, odpowiedział, że nie chce brudzić sobie rąk. – Jego powołanie na naczelnego było jednak pewnym zaskoczeniem. Nie miał doświadczenia gazetowego. U nas był człowiekiem z zewnątrz, który wpadł na chwilę – wspomina Ryszarda Wojciechowska z „Dziennika Bałtyckiego”. – Mówiło się, że u nas ma przeczekać, aż się znajdzie coś innego.
Polityka interesowała go od zawsze i od zawsze był gdzieś w orbicie Donalda Tuska. Bywali obaj w Cotton Clubie, modnej na początku lat 90. gdańskiej knajpie, miejscu spotkań środowiska liberałów, i w siedzibie Fundacji Liberałów przy ul. Szerokiej. Tam powstawały gdańskie albumy Tuska w czasach, gdy był poza parlamentem. – Przyjaźnili się od dawien dawna – twierdzi Jacek Karnowski, prezydent Sopotu. – Według mnie Arab po cichu doradzał Tuskowi w sprawach medialnych.
Od dawien dawna spotykali się też na boisku, bo Radio Plus miało swoją drużynę, która grywała z drużyną polityków i samorządowców. – Bardziej ambitny niż uzdolniony piłkarsko – ocenia Arabskiego Andrzej Kowalczys, kapitan drużyny polityków. Teraz kopią piłkę sporadycznie, najczęściej w okolicy świąt. Tusk ostatni raz grał przed Bożym Narodzeniem, Arabski w sylwestra. – Na meczu była Telewizja Trwam i filmowała Arabskiego – relacjonuje Jacek Karnowski. – Przypuszczam, że na potrzeby przyszłych materiałów, jak zacznie się proces i polityczna rozgrywka przeciw niemu.
Gdy Platforma zaproponowała mu rekomendację do Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, miał świadomość, że droga z dziennikarstwa do polityki wiedzie tylko w jedną stronę. Zgodził się, poprosił jedynie o czas, by mógł uprzedzić o swojej decyzji właścicieli „Dziennika Bałtyckiego”. Ale zanim zdążył to zrobić, usłyszał, jak mówi o tym w Zetce Jan Maria Rokita. Było tuż po wygranych w 2005 r. przez PiS wyborach. Ale wydawało się, że Arabski jest dla nich kandydatem do zaakceptowania. Duże doświadczenie medialne, karta opozycyjna, bo był związany z Federacją Młodzieży Walczącej i NZS, etykieta dziennikarza katolickiego, nienaganna, tradycyjna rodzina. Do tego zdolności menedżerskie, talent do doboru współpracowników i do relacji interpersonalnych. Raczej typ urzędnika niż polityka.
– Podczas przesłuchania na komisji Jacek Kurski mocno Tomka dociskał, ale w końcu zagłosował za – wspomina ks. Kazimierz Sowa. – Tomek naturalnie mu podziękował, a niedługo potem dostał od Kurskiego SMS: „Ale jutro zostaniesz skreślony. Jesteś tylko nawozem historii”. Mnie to rozśmieszyło, ale Tomek poczuł się dotknięty.
Podczas głosowania w Sejmie kandydatura Arabskiego do KRRiT przepadła. Został chwilowo bez pracy. Zaczepił się w końcu jako wiceprezes w Radiu Gdańsk, ale gdy PO wygrała wybory, na dobre zaangażował się w politykę. W 2007 r. został szefem Kancelarii Prezesa Rady Ministrów. Nie wzbudziło to zachwytu w Platformie. Działacze burzyli się, że oni harowali w kampanii, a tu nagle jakiś spadochroniarz dostaje tak ważne stanowisko. – Budziło to komentarze, bo był postrzegany jako człowiek z zewnątrz – przyznaje Rafał Grupiński. – Nigdy zresztą do Platformy nie wstąpił. Polityczny singiel.
Towarzysko też specjalnie w PO nie funkcjonował. Był człowiekiem Donalda Tuska. – On podąża bardziej za poglądami cudzymi niż własnymi, lecz nie z powodów oportunistycznych. Tak po prostu ma – charakteryzuje Arabskiego Wojciech Bock. – Gwarantuje bezprecedensową lojalność. I ta lojalność stała się fundamentem jego kariery. Anna Rembas dodaje, że Arabski jest ambitny, ale nie tak, by dla zrealizowania swoich ambicji komuś zaszkodzić. – Źle reagował na krytykę. Są ludzie, po których to spływa, on przejmował się – mówi. – Wydaje mi się, że nie jest stworzony do polityki, do zjadania innych na śniadanie. Na polityka ma chyba za cienką skórę.
Janusz Palikot w jednej z książek opisuje, że Tomasz Arabski był absolutnie lojalny wobec Donalda Tuska i że był nim autentycznie zafascynowany. Dlatego bardzo źle reagował w sytuacjach, gdy Tusk, mimo łączącej ich przyjaźni, robił mu awantury o byle co, by za chwilę o całej sprawie zapomnieć.
Usterki i awarie
W pewnym stopniu przełomowym momentem w karierze Arabskiego była awantura z prezydentem Lechem Kaczyńskim o krzesło w Brukseli i tzw. afera samolotowa, gdy Kancelaria Premiera odmówiła prezydentowi samolotu. – To oczywiście nie był spór o krzesło czy samolot, ale o odpowiedzialność konstytucyjną. Nie wolno było pozwolić na to, by prezydent przejął prerogatywy rządu w polityce zagranicznej – opowiada Rafał Grupiński. – To nie były indywidualne decyzje Arabskiego. On po prostu wykonał zadanie.
Medialnie wypadło to jednak źle; jakby szef KPRM skąpił prezydentowi samolotu. Od tej pory dla pisowskiej prawicy Arabski stał się głównym architektem „przemysłu pogardy”. Po katastrofie smoleńskiej został wskazany jako jeden z pierwszych winnych. Jego spotkanie w moskiewskiej restauracji z przedstawicielami prezydenta Putina, na którym omawiane były szczegóły wizyty Donalda Tuska w Katyniu, nazwano knuciem przeciwko prezydentowi. A w opowieści Antoniego Macierewicza, z upływem czasu, nabiera ono coraz bardziej złowrogiego charakteru. Arabski przez dłuższy czas nie bronił się, nie prostował, twierdząc, że nie ma sensu merytorycznie odnosić się do kłamstw i absurdów. Pytany kilka lat temu w wywiadzie, czy się nie boi, że jeśli PiS wróci do władzy, będzie miał nieprzyjemności, odpowiadał, że nie można kogoś rozliczać za zamach, którego nie było; że takie rzeczy ignoruje, jako surrealistyczne. Niechętnie opowiadał o tym, co przeżył w Moskwie, gdy wraz z rodzinami brał udział w identyfikacji zwłok. A dla PiS był coraz bardziej winny. W Białej Księdze dotyczącej katastrofy smoleńskiej jest wprost napisane, że wyznaczył prezydentowi samolot z licznymi usterkami i awariami. Choć kilka dni wcześniej on i Donald Tusk lecieli do Rosji tą samą maszyną.
W 2011 r. PO znów wygrała wybory, ale Arabski je przegrał. Startował z drugiego miejsca w Gdańsku i się nie dostał. W partii żartowano, że w kampanii rozdawał ulotki głównie na Długim Targu, gdzie spacerują zagraniczni turyści. Wrócił na stanowisko szefa KPRM, został zaprzysiężony na konstytucyjnego ministra i pokierował Komitetem Stałym Rady Ministrów. Gdy Grzegorz Schetyna po aferze hazardowej zniknął z otoczenia Tuska, Arabski stał się najbliższym współpracownikiem premiera. Osobą wpływową, nazywaną nieformalnym wicepremierem. Gdy było już wiadomo, że Donald Tusk przenosi się do Brukseli, Arabski dostał propozycję objęcia stanowiska ambasadora w Madrycie.
Z jednej strony to było spełnienie marzeń. Kulturą hiszpańską był zafascynowany od zawsze, świetnie zna język, ma sporo znajomości, pracował tam wcześniej jako korespondent Radia Wolna Europa. Z drugiej, przesłuchanie go jako kandydata przez komisję spraw zagranicznych zmieniło się w smoleńską jatkę. Przed drzwiami czekała demonstracja członków Klubu „Gazety Polskiej” z transparentem „Czy w Madrycie, czy w Londynie kara cię nie minie”. Anna Fotyga nazwała Arabskiego „ikoną wojny z prezydentem Lechem Kaczyńskim”, i stwierdziła, że po katastrofie „reprezentował stanowisko rosyjskie”, a Antoni Macierewicz nie pozostawiał złudzeń: „To, że pan Arabski będzie oskarżony, graniczy z pewnością”.
I jest. Pewnie nie po raz ostatni. Jarosław Kaczyński już zapowiedział, że będzie nowe śledztwo, a może nawet dwa – śledztwo w sprawie katastrofy i śledztwo w sprawie śledztwa. Macierewicz powołał podkomisję do zbadania tej sprawy. Machina się rozkręca.
Arabskiego odwołano z Madrytu już w grudniu. Rodzina musiała się stamtąd zbierać z dnia na dzień. W plotkarskiej rubryce „Do Rzeczy”, współredagowanej przez dawnego podwładnego Arabskiego Piotra Goćka, napisano, że wrócił do Polski sam, a żona i dzieci zostały w Madrycie; z sugestią, że nadal na państwowym wikcie. Arabski deklaruje, że stara się czytać jak najmniej na swój temat i wychodzi z założenia, że ci, z którymi był kiedyś blisko, o nim nie piszą. – Naiwne? Gociek się naprawdę pod tym podpisał? – dopytuje. – No to przykre rozczarowanie. I oczywiste kłamstwo. Wszyscy wróciliśmy do Polski. Tylko starsza córka, która zdaje maturę w tym roku, pojechała z powrotem do Madrytu, żeby dokończyć edukację. Za bursę i szkołę płacimy sami.
Pech bez echa
Odwołanie Arabskiego przeszło w Platformie bez echa, bo była zajęta innymi sprawami. Nie jest zresztą tajemnicą, że Grzegorz Schetyna i jego otoczenie za Arabskim nie przepadają. Pozostał politycznym singlem. – Jak trzeba będzie reagować na szczeblu partyjnym, to będziemy reagować – deklaruje Agnieszka Pomaska, posłanka PO. Inni posłowie też deklarują wsparcie, ale jak do tej pory podobnie zdawkowo.
– Jeśli trzeba będzie angażować pomoc prawną czy zamawiać jakieś konsultacje, to oczywiście pomożemy – mówi Rafał Grupiński. Andrzej Halicki zapowiada, że PO zamierza powołać profesjonalny zespół, który będzie prostował kłamstwa podkomisji Macierewicza, bo to, co do tej pory można było traktować jako teorię spiskową na granicy absurdu, właśnie zyskało rangę państwową. Wszyscy też mają w Platformie świadomość, że Arabski jest tylko pierwszym ogniwem, bo prawdziwym celem smoleńskiej zemsty jest Donald Tusk. Ale dopóki jest poza zasięgiem, Arabski będzie kozłem ofiarnym ponoszącym odpowiedzialność w imieniu całej formacji.
A jego sytuacja jest dziś nie do pozazdroszczenia. Sprawa, która rozpocznie się pod koniec marca, w której oskarżony jest o niedopełnienie obowiązków służbowych, to dopiero początek rozprawy, którą szykuje mu PiS. Z dnia na dzień został bez pracy i dochodów, z rodziną na utrzymaniu. Jedyne, na co może na razie liczyć, to 500+ na dziecko. Ale tylko na młodszą dwójkę, bo najstarsza, mimo że jeszcze się uczy, jest już pełnoletnia.
Współpraca: Ryszarda Socha