– W przeciwnym wypadku skończy pan jak poseł Żalek, który ma już omamy i widział 80 tys. ubeków w pochodzie przez miasto – ostrzegał. Codziennie przed snem na uspokojenie zażywałem porcję „Dziennika 1946–1971” Maxa Frischa, sławnego pisarza szwajcarskiego (to uwaga dla młodych, którzy takich nazwisk nie znają, i dla starszych, którym pamięć nie dopisuje). Były to także moje lata, a mój konik to czytanie dzienników i wspomnień z teraźniejszości, czyli moich współczesnych. Są dla mnie nie mniej interesujące niż dzienniki Pepysa (sławny pamiętnikarz angielski z XVII w. – to przypisek itd.). Co prawda Frisch żył w latach 1911–91, ale obliczyłem, że spędziliśmy na tym świecie równolegle 53 lata, od daty mojego urodzenia do daty jego odejścia. Mało tego, szwajcarski pisarz był z wykształcenia (i z wieloletniej praktyki) architektem, czyli zrealizował moje marzenie. W dzieciństwie marzyłem bowiem czasami, żeby zostać architektem, ale brak nawet najmniejszych uzdolnień w dziedzinie rysunku i matematyki przekreślił moje nadzieje.
Co mnie jeszcze pociąga u Frischa, to pewne podobieństwo młodości. „Kiedy miałem dwadzieścia dwa lata, umarł ojciec. [Ja miałem 19 lat, kiedy umarł wujek, który mnie wychowywał – D.P.]. Musiałem odtąd sam się martwić o zapewnienie sobie bytu. Jako dziennikarz opisywałem, co mi przydzielono: przemarsze uliczne, wykłady o Buddzie, fajerwerki, kabaret siódmej jakości, pożary, zawody pływackie, wiosnę w zoo; odmówiłem tylko opisywania krematoriów. (…) Wróciwszy, potrzebowałem jeszcze dwóch lat, aby zrozumieć, czym jest dziennikarstwo literackie, dokąd to prowadzi, kiedy ktoś nawet w okresach, w których nie ma nic do powiedzenia, publikuje, żeby wyżyć”.