Jak zwał, tak zwał – rozpoznajemy się bez słów, my, którzy całe życie pędzimy od pierwszej do drugiej, a potem trzeciej lektury „Don Kichota”. I moje życie, dziś już rówieśne Rycerzowi Posępnego Oblicza, dzieli się na części: pierwszą niewinną, drugą – tę po lekturze przekładu Edwarda Boyé, trzecią – tę po lekturze przekładu Czernych, a niedawno rozpocząłem czwartą, może ostatnią, zapoczątkowaną czytaniem spolszczenia dr. Wojciecha Charchalisa, który nie tylko dał nam nowy, świetnie czytający się tekst, lecz ponadto wyjaśnił tysiące rzeczy, o których nie mieliśmy pojęcia. Odtąd nasza lektura „Don Kichota” będzie nareszcie oświecona i świadoma. A Polska, mam nadzieję, rozczyta się na nowo w przygodach zacnego hidalga, śmiejąc się i wzruszając do łez. Gracias, Sr. Charchalis!
Ja o tym nie bez kozery. W zeszłym roku minęło 400 lat od postawienia przez Cervantesa ostatniej kropki w jego arcydzielnej opowieści. A 22 kwietnia tego roku, w dniu urodzin don Donalda z Kaszub, ów boski awanturnik obchodził, by tak rzec, w gardła nasze, czterechsetlecie swego chwalebnego, chrześcijańskiego skonu, we franciszkański spowitego habit. Tak, to właśnie ten czas!
Za każdym razem czytam „Don Kichota” w innym nastawieniu, stosownym do epoki życia, którą tą lekturą wieńczę bądź zaczynam. W młodości widziałem romans, satyrę i esej o literaturze, potem epos polityczny, wymierzony w reakcję i absolutyzm, a dziś czytam opowieść o człowieku heroicznie mierzącym się z własną chorobą psychiczną i szaleństwem świata. I jakoś tak mi się to poukładało, że widzę „Don Kichota” w kontekście dwóch innych wielkich dzieł tego czasu – starszego o kilka lat „Snu nocy letniej” Szekspira i napisanych dwie dekady później „Medytacji o filozofii pierwszej” Kartezjusza.