Gocuł zwycięża. Na razie.
To musiało być zaskoczenie dla samego generała. Dwa tygodnie przed końcem kadencji, która formalnie upływała 6 maja, był spakowany. Na samej górze zapadła jednak decyzja, by postawić na kontynuację. Jak słychać z korytarzy MON, rozmowa z ministrem była krótka. Zresztą Szef Sztabu Generalnego, mimo że przysługuje mu tytuł pierwszego żołnierza Rzeczpospolitej i cztery generalskie gwiazdki, to formalnie osoba nr 3 w resorcie obrony (po ministrze konstytucyjnym i sekretarzu stanu), dziś po prostu podwładny Antoniego Macierewicza.
Po drugie, Gocułowi po drodze z ministrem, gdy chodzi o pierwszoplanowe kwestie do załatwienia. Doskonale odnalazł się w roli wojskowego-dyplomaty, prowadząc rozmowy i przygotowując dokumenty związane ze szczytem NATO. Na pewno ma zasługi w spodziewanych na nim decyzjach o rotacyjnej obecności sił sojuszu w Polsce. Kontakty zagraniczne ma świetne – jako wciąż jeden z nielicznych biegle włada angielskim, sugestie sojuszników były jasne: nie ruszajcie Gocuła, jeśli nie musicie.
Okazało się, że ruszać go wcale nie trzeba również dlatego, że z przekonaniem wykona jeszcze jedno ważne dla ministra zadanie: rozwali skomplikowaną strukturę dowodzenia stworzoną w BBN u generała Stanisława Kozieja i narzuconą Sztabowi wolą szefa MON Tomasza Siemoniaka przy pomocy... gen. Mirosława Różańskiego.
Odzyskać dowodzenie. Potem się zobaczy
Szef Sztabu Generalnego nigdy nie krył, że mu ona nie pasuje. Nic dziwnego, stracił nie tylko ludzi, kompetencje, ale i pozycję – co w silnie zhierarchizowanym środowisku wojskowych jest być może najtrudniejsze do zniesienia. Formalnie najwyższy rangą, stał się de facto tylko doradcą ministra obrony, dwaj „prawdziwi” dowódcy – Różański w Dowództwie Generalnym i Tomaszycki w Operacyjnym – urośli w siłę.