Klub parlamentarny PO zawiesił w prawach członka Michała Kamińskiego. Jego mi nie żal. Prawdę mówiąc, uważam, że z bardzo wielu powodów lepiej by było dla wszystkich, gdyby go Ewa Kopacz nie zatrudniała w Kancelarii Premiera i nie dopisywała do list wyborczych Platformy. Polsce wyszłoby na dobre, gdyby Kamiński zamiast do klubu PO zapisał się z posłem Hofmanem do związku piłki ręcznej.
Nie los Kamińskiego mnie jednak poruszył, ale powód jego zawieszenia. Bo przyczyną decyzji władz klubu podjętej na wniosek posła Marcina Kierwińskiego było to, że Kamiński nie zgłaszał administracji klubu swoich medialnych występów. Okazuje się, że PO poszła tropem PiS i postanowiła centralnie kontrolować obecność swoich posłów w mediach. Niby drobiazg, ale pokazujący, jak daleko zaszła w Polsce antydemokratyczna zaraza, którą do naszej polityki ponad dekadę temu wniósł PO-PiS.
Konstytucja mówi wyraźnie, że posłowie (nie partie!) są przedstawicielami narodu. Jest dość oczywiste, że przedstawiciele muszą być w kontakcie z tymi, których reprezentują. W XXI w. podstawowym kanałem kontaktowania się obywateli z ich przedstawicielami są media. Trudno mówić o demokracji, gdy ktoś ten kontakt utrudnia. Jeśli partia, która jest tylko formą organizowania się części obywateli i ich reprezentantów, uzurpuje sobie prawo do ingerowania w relacje obywatele-poseł, demokracja niewątpliwie cierpi.
PiS już dawno wprowadził ściśle autorytarny model takiej kontroli. To partyjna administracja decyduje, który poseł ma kiedy pójść do którego programu, a nawet z kim ma rozmawiać. W ten sposób biuro prasowe PiS manipuluje mediami i obywatelami. Teraz podobny pomysł wprowadza PO.