Aplikację odszukującą skradzione skarby pobierają już mieszkańcy USA, Kanady, Rosji, Chin i Australii.
Odzyskiwanie utraconych w czasach drugiej wojny światowej dzieł sztuki (a jest ich przeszło pół miliona) to zajęcie dla specjalistów, zresztą karkołomne. Co łatwo sprawdzić w internecie, porównując katalogi strat i zdobyczy – tych drugich jest bez porównania mniej. Resort kultury nakłania więc Polaków, żeby szukali na własną rękę. Lub raczej własnym smartfonem. Zaprezentowana w maju w Zamku Królewskim aplikacja mobilna ArtSherlock ma za zadanie identyfikować dzieła sztuki pod kątem ich pochodzenia. Wykonujemy wybranemu obiektowi zdjęcie, a system sprawdza, czy mamy do czynienia z zabytkiem zagrabionym. Fotografować można wszystko – zbiory z prywatnych archiwów, licytowane na aukcjach sztuki dzieła albo ekran komputera (bywa, że ktoś chwali się kolekcją w internecie). Przedsięwzięcie ma charakter edukacyjny – pomysłodawcy liczą, że młodzi, zaawansowani technologicznie, nieco bardziej zainteresują się sztuką.
Aplikacja jest autorskim projektem Fundacji Communi Hereditate, przedsięwzięciu partneruje resort kultury (współpracę nawiązano jeszcze z poprzednią władzą). – To odpowiedź na oczekiwania i wyzwania, jakie stoją przed międzynarodowym rynkiem sztuki. Dzieła przemieszczają się na niespotykaną dotąd skalę – tłumaczy prezes fundacji Mariusz Pilus. Aplikacja ma ten proceder ukrócić. – Mamy nadzieję, że jeśli ktoś nagle dowie się, że posiada obraz, który został zrabowany np. z Muzeum Narodowego w Warszawie w czasie wojny, to kierowany troską o przywrócenie dawnego blasku polskiego dziedzictwa kulturowego zdecyduje się na jego zwrot – dodaje Anna Lutek, rzeczniczka Ministerstwa Kultury.