Jeśli meczu nie da się wygrać, trzeba go przynajmniej zremisować. Jeszcze niedawno wydawać by się mogło, że taka piłkarska prawda, w odniesieniu do spotkania z Niemcami, to jakaś herezja albo marzenia ściętej głowy. Pierwsza połowa to było danie dla futbolowych koneserów: dużo walki, taktycznej odpowiedzialności, mądrego biegania. Nawałka wymaga od piłkarzy perfekcyjnej organizacji i w meczu z mistrzami świata egzamin został zdany na tyle dobrze, że praktycznie rozwiały się wątpliwości co do tego, czy doczekaliśmy się reprezentacji dojrzałej, która nie improwizuje, nie liczy na przypadek, tylko jest zgrana, poukładana, a kiedy trzeba – groźna.
Statystyki po pierwszej połowie podpowiadały, że Niemcy próbowali grać w piłkę, a myśmy im w tym przeszkadzali (np. średnia podań na piłkarza to u nich 25, a u nas – 7). Ale po pierwsze, za to punktów się nie dostaje, a po drugie, to było mądre przeszkadzanie. Ilekroć Niemcy zbliżali się do pola karnego, nasi zacieśniali szyki, a wiadomo, że w takim gąszczu strzelić niełatwo. A jak bardzo niełatwo, widać było po próbach Niemców.
W szatni nasi musieli dojść do wniosku, że tak grający Niemcy są niestraszni, więc trzeba śmielej zaatakować. Byliśmy w tym meczu bliżej zwycięstwa, a to, że się nie udało, idzie na konto Arkadiusza Milika. To jest niestety napastnik, który nie tylko nie potrafi zrobić czegoś z niczego, ale, co więcej, potrzebuje kilku okazji, żeby trafić do siatki. Na poziomie mistrzostw Europy, z takim rywalem jak Niemcy, ta indolencja strzelecka to jest ciężkie przestępstwo.
Obie sytuacje, których nie wykorzystał, to mocne kandydatury na kiks mistrzostw. Jeśli chodzi o pierwszą – gdy miał już przed sobą pustą bramką, to Andrzej Szarmach 40 lat temu wykorzystywał takie z zamkniętymi oczami.