Już samo referendum, bez względu na wynik, uruchomiło po obu stronach kanału La Manche procesy polityczne i psychologiczne, których nie wyłączy nawet wygrana zwolenników Bremain, czyli pozostania Zjednoczonego Królestwa w Unii. Jeśliby zaś zdarzył się Brexit – co według skołowanych brytyjskich bukmacherów wciąż jest bardzo prawdopodobne – kawał naszego świata trzeba by poukładać od nowa. Polska, ze swoją coraz słabszą pozycją w Unii, byłaby, niestety, wśród układanych, a nie układających.
Zdawałoby się, że politycy i publicyści naszej prawicy powinni modlić się o zwycięstwo Bremain. Chodzi nie tylko o losy miliona Polaków już przebywających na Wyspach, bardzo niepewne w przypadku Brexitu, zamknięcie brytyjskiego rynku pracy dla kolejnych imigrantów z Polski czy też rewizję unijnego budżetu po utracie brytyjskiej składki. Niepokojące dla PiS powinno być naturalne wzmocnienie pozycji Niemiec w kontynentalnej Unii po ewentualnym Brexicie. Zwłaszcza że według geostrategicznych myśli prezesa to Wielka Brytania miała być głównym sojusznikiem Polski – zdaje się, że na złość Niemcom (zapewne sami Brytyjczycy nie byli świadomi tego wyróżnienia). Przy ewentualnym odpłynięciu Wysp w świat cała misterna konstrukcja pisowskiej polityki zagranicznej znalazłaby się w ruinie.
Oficjalnie rząd jest oczywiście za pozostaniem Wielkiej Brytanii w Unii, ale pogląd ten wypowiada półgębkiem. Jeśli się słucha i czyta, co pisowskiej braci gra w duszy, to nie ulega wątpliwości, że zazdroszczą Anglikom możliwości Brexitu. Nie przypadkiem partia PiS w Parlamencie Europejskim znajduje się w jednej frakcji (Konserwatystów i Reformatorów) z brytyjskimi konserwatystami Camerona, wśród których aż połowa, nawet wbrew własnemu premierowi, opowiada się za wyjściem z Unii.