Stocznia Marynarki Wojennej tonie. Wraz z nią obietnice ministra Macierewicza, który zapewniał, że udało mu się uratować zakład.
Atmosfera w Stoczni Marynarki Wojennej jest przygnębiająca, bo zakład dryfuje już od prawie pięciu lat, ale tak źle jeszcze nie było. – Od zeszłego roku w zasadzie nie udało się nam złapać żadnych zamówień na remonty, dzięki którym przynajmniej jakoś wegetowaliśmy – mówi jeden z pracowników stoczni. Pracownicy wypowiadają się anonimowo, bo w firmie wprowadzono zakaz kontaktu z mediami. Nawet Magdalena Smółka, syndyk masy upadłościowej, nie udziela informacji i kontaktuje się jedynie za pośrednictwem rzecznika sądu. Z uzyskanych tą drogą informacji wynika, że firma ma ponad 8 mln zł długu ZUS i ponad 250 tys. zł innych niespłaconych zobowiązań. Po pięciu latach funkcjonowania w ramach upadłości takie problemy nie robią już na załodze wrażenia. – Teraz sytuacja się skomplikowała, bo wojsko zaczęło tak konstruować zapisy przetargowe, że jako zakład w upadłości nie możemy w nich ani samodzielnie startować, ani nawet starać się o podwykonawstwo – dodaje pracownik stoczni. To w zasadzie oznacza ekonomiczny wyrok śmierci dla SMW. Zakład ma asa w rękawie, a raczej w doku, w postaci patrolowca „Ślązak”. Budowana od 15 lat jednostka typu korweta pomimo dwóch wodowań ciągle nie osiągnęła stanu pozwalającego na włączenie jej do służby. Według obecnie obowiązującej umowy okręt miał być ukończony w listopadzie tego roku. Ale wiadomo, że termin jest już nierealny. Stocznia sugeruje, że potrzebuje jeszcze niemal dwóch dodatkowych lat.