Wstrząsy geopolityczne w ostatnich kilku latach wypiętrzyły nowy region w Europie. Przypomina półksiężyć i rozciąga się od Helsinek aż po Tbilisi, a może i Astanę. Składa się z państw, które za wszelką cenę nie chcą być ze sobą, ale wspólny interes łączy je bardziej niż dzielące je różnice. To geopolityczna strefa cienia między Zachodem i Rosją. Właśnie do niej na powrót spadliśmy po krótkich wakacjach od historii.
Dlaczego to osobny region? Powody są co najmniej dwa. Obok tego, co łączy te państwa, idzie on w poprzek innych politycznych bytów, czyli Unii Europejskiej, NATO, Rady Nordyckiej i Unii Euroazjatyckiej organizowanej przez Kreml. Dlatego w żadnym nie może bezpiecznie się schować. Wschodnia Europa to jest region, który nie chciał i nie umiał być obszarem geopolitycznym. Zamiast współpracować, państwa robią, co mogą, żeby w pojedynkę z niego uciec. Jedne się zbroją jak Polska, inne w identycznej sytuacji rozbrajają – jak Słowacja. Strefę cienia stworzyła polityka Rosji, w której nastąpiło przejście od fazy nostalgii do fazy reaktywacji imperialnych ambicji.
Dlaczego Rosja rzuca cień?
Rosja nie ma naturalnych granic geograficznych i jest to jeden z powodów (inne to tatarskie i bizantyjskie tradycje despotii i korupcji), którymi tradycyjnie tłumaczy się paranoiczne ambicje rozszerzania państwa, mającego jedną szóstą powierzchni świata, o drobiazgi takie jak Abchazja, Transdniestrze czy Donbas. Dla zwykłego Rosjanina, choć zauważalne tylko pod mikroskopem, są bardzo ważne, bo to ziemia, a nie gospodarka czy kultura, decydują o dumie narodowej.